Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Archive for Luty 2011

Aleją gwiazd biegniemy

leave a comment »

Przykro mi, nie znam prawie ogóle repertuaru pani Zdzisławy Sośnickiej. Nie eksploruję tego okresu polskiej muzyki, niemniej napisałem „prawie”, bo jeden kawałek wpadł mi w ucho. Stało się to podczas dłuuuugiej podróży samochodowej z Poznania do Krakowa w godzinach nocno–porannych. Jazda samochodem sprzyja zapoznaniu/przypomnieniu sobie różnorakich kawałków, które potem zostają w głowie — mało słucham radia, więc jeśli już to się zdarzy, to trafiam na jakieś zapomniane przeboje, które od razu lądują na półce z oldskulem.

No więc w czasie tej podróży usłyszałem „Aleję gwiazd”. Żywa, energiczna, rockowa, przebojowa. Śmiejcie się do woli, ale kawałek jest rewelacyjny. Powołam się na autorytet autorów tego utworu — słowa napisał Marek Dutkiewicz, znany tekściarz, który współpracował z takimi wykonawcami jak Budka Suflera, Kombi, Urszula czy Lady Pank. Muzykę skomponował nie mniej znany Romuald Lipko (znany z kompozycji takich przebojów jak „Wszystko czego dziś chcę” Izabeli Trojanowskiej, „Nic nie może wiecznie trwać” Anny Jantar i wielu innych, no i oczywiście współzałożyciel Budki Suflera). Słowem: zaplecze pani Sośnicka miała wyborne, więc nic dziwnego, że utwór stał się znany.

Sama pani Sośnicka też nie ma byle jakiego głosu. Wychowana w rodzinie o tradycjach muzycznych kontakt z muzyką miała od najmłodszych lat — jej ojciec był chórzystą, matka również miała talent, którego jednak nie rozwinęła (z braku środków).

Każdy, kto zachwycał się partią Evity w wykonaniu Madonny, powinien usłyszeć ten utwór w interpretacji Zdzisławy Sośnickiej. Różnica jest kolosalna. — Zbigniew Wodecki (msq: Nie czekaj na mnie w Argentynie — Sośnicka)

To, że Zdzisława mając taki głos, i taki talent i wierną publiczność zaprzestała na parę lat śpiewania, uważam za karygodne marnotrawstwo. — Romuald Lipko

Zdzisława Sośnicka — Aleja gwiazd

Written by msq

Piątek, 25.02.2011 at 13:31

Napisane w 80s

Tagged with , ,

Marsjanie atakują

leave a comment »

Wyobraź sobie, że jak co rano włączasz komputer, „odpalasz” przeglądarkę, ładuje się strona często odwiedzanego przez Ciebie portalu informacyjnego…

Stupor. Szok. Zgroza. Wszędzie czerwone paski, wielką czcionką pisane słowa „Przybysze z kosmosu wylądowali, opanowują kolejne miasta!!!”. Nerwowo sprawdzasz kolejne serwisy – wszędzie to samo. Niedowierzanie przeradza się w strach…

Mniej więcej taką moc oddziaływania osiągnął w 1938 r. pewien młodzieniec prezentując wraz ze swoimi współpracownikami na antenie radia CBS niezwykle realistyczną „adaptację” powieści „Wojna Światów”, której autorem jest Herbert George Wells. Umiejętne wykorzystani mocy medium niezwykle pobudzającego wyobraźnię jakim jest radio oraz sugestywny przekaz zrobiły swoje – wielu Amerykanów w panice opuszczało rejon rzekomego spotkania trzeciego stopnia.

Słuchowisko o którym mowa wyżej przyniosło sławę śmiałemu młodzieńcowi, ale nie zatrzymał się on na tym sukcesie. Podobnież, nie H. G. Wells popełnił coś nieco poza wspomnianą powieść. My zaś sięgniemy do jeszcze jednego dzieła nawiązującego do wizji starcia cywilizacji. To koncept album z 1978 r. popełniony przez niejakiego Jeffa Wayne’a, z którego pochodzi ten nieśmiertelny oldskul.

Jeff Wayne’s Musical Version of The War of the Worlds – Eve of the War

Written by bzofik

Środa, 23.02.2011 at 07:30

Napisane w 70s

Tagged with , , , , ,

Oldskul zaskakujący

4 Komentarze

Covery piosenek można z grubsza podzielić na dwie kategorie: te świetne i te świętokradcze. Kategoryzacja ta szczególnie odnosi się do nowych wersji piosenek, które, bądź to przez status zespołu oryginalnie wykonującego piosenkę, czy też przez to właśnie wykonanie, stanowią poważne wyzwanie dla artysty coverującego. I tak, złe covery uważane są za takie bo na przykład osoba wykonującego/wykonującej nijako nie przystaje do piosenki sprawiając, że jej tekst brzmi jak porady łóżkowe dawane przez zakonnicę. Może być też tak, że zespół potrzebuje jakiegoś kawałka na składankę największych hitów i ma nadzieję, że target jest za młody albo zbyt dużo czasu spędził w totalnym odizolowaniu od świata zewnętrznego, by wiedzieć co to za piosenka (przy okazji, czy tylko ja nie lubię ludzi wymachujących pochodniami?). Zdarzały się przypadki, że cover był jak zapłodnienie in vitro, niby efekt ma być ten sam, ale przyjemności w tym żadnej. Może też być tak, że ręce po prostu opadają.

Co natomiast wyróżnia dobre covery. Chętnym polecam tę stronę, gdzie też można znaleźć subiektywną listę 100 najlepszych coverów. Ja dla was wybrałem, ten który wybija się z tłumu, bo mało kto wie, że to cover. Przed osobami, które wiedziały czapki z głów i dozgonny szacunek, ale ja się przyznam, że aż zgooglowałem, bo nie chciało mi się wierzyć.

W 1985 roku grupa The Family, założona przez artystę wtedy znanego jako Prince, a potem Artystę Poprzednio Znanego jako Prince, by dać upust jego nieokiełznanej kreatywności, wydała swój pierwszy album. Na tymże krążku pojawiła się taka jedna kompozycja, która nie trafiła nawet do radia jako singiel i ogólnie przeszła niezauważona. Tak by zostało gdyby nie pewna irlandzka piosenkarka, skandalistka i aktywistka na rzecz praw kobiet Sinead O’Connor.

Drodzy Repozytorzy, przedstawiam, moim zdaniem, najlepszy cover w historii:

Sinead O’Conner – Nothing Compares 2 U

Dla zainteresowanych jeszcze wersja The Family.

PS. Pom, pom, pom, pom, pom, pom, pom.

Written by bebuk

Poniedziałek, 21.02.2011 at 23:22

Napisane w 90s

Tagged with , , ,

Ciekawy teledysk to połowa sukcesu

leave a comment »

Dzisiaj po raz kolejny jeden z tych kawałków, które raczą nas zarówno muzyką jak i obrazem.

Przez Repozytorium przewinęło się już kilku wykonawców kojarzonych z Genesis, na pewno wspominaliśmy Phila Collinsa, był też, zdaje się, konkurs „kogo przypomina mi Mike Rutherford?” (czy ktoś tam coś wygrał w końcu?). Przyszła pora na ojca–założyciela. To Peter Gabriel założył legendarną grupę w okolicach roku 1967 i jako wokalista udzielał się przez 8 lat do roku 1975, kiedy to opuścił swoje dziecko. Zastąpił go Collins, który zadomowił się już na dobre i to on, razem z Rutherfordem i Tonym Banksem (grającym na klawiszach) stali się „nowym Genesis” grając w tym składzie do końca.

Pierwszy solowy album Gabriela przyniósł hit Solsbury Hill, w którym wyjaśnia częściowo powody rozstania z Genesis. Sledgehammer, czyli dzisiejszy bohater, został nagrany dopiero w 1986 roku. Pojawił się na piątym z kolei albumie artysty zatytułowanym So. Cóż, te dwie litery to i tak ciekawszy tytuł, niż pierwsze cztery krążki, które łączy jeden tytuł Peter Gabriel. Toż to prawdziwa zmora dla fanów muzyki w cyfrowej postaci, jak to rozróżnić, jak otagować? W każdym razie, So przynosi też hit Don’t Give Up w duecie z Kate Bush, chyba nawet bardziej popularny niż Sledgehammer.

Teledysk jest obrazem złożonym ze stopklatek i animacji glinianych figurek. Oglądając sam początek, ten z różnymi płynami ustrojowymi, krażeniem krwi i zbliżeniami ciała człowieka mam wrażenie, jakbym widział jakiś teledysk Nine Inch Nails (rytm wybijany na perkusji sugeruje mi Closer, ale mam świadomość, że to baaardzo dalekie skojarzenie :). Na myśl przychodzi mi Monty Python, gdy widzę tańczące w teledysku kury, a „klejowa” animacja budzi wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to zagrywałem się w jedną z ciekawszych gier, z jakimi miałem styczność: The Neverhood.

Sledgehammer — Peter Gabriel

Written by msq

Piątek, 18.02.2011 at 22:15

Napisane w 70s

Tagged with , , ,

Architekci dźwięku

with one comment

Dlaczego lubię tzw. rock progresywny? Dlatego, że poza wieloma innymi zaletami daje słuchaczom możliwość zagłębienia się w wielowarstwowe aranżacje i labirynty dźwięków, kontemplacji muzyki w jej wieloznaczności oraz przyjemność obcowania z dziełem dopracowanym w najmniejszych detalach. Kto zastanawia się o czym piszę powinien odsłuchać czym prędzej płytę The Dark Side of The Moon zespołu Pink Floyd. A kto chcę wiedzieć więcej, może poczytać jak dużo wysiłku kosztowało wyprodukowanie tej płyty. Zespół miał bowiem wizję określonego brzmienia i zrobił wszystko żeby je osiągnąć.

Jest taka budowla, której twórcy obmyślili, iż będzie przemawiać do odwiedzającego ją człowieka rozmachem, a zarazem przywiązaniem do szczegółów. Przez zastosowanie rzeźby na niespotykaną skalę oraz monumentalne rozmiary będzie dla w niej zgromadzonych niemalże nowym uniwersum. Jako że dla budowniczych ważna była pewna idea, budowla miała stać się jej skończoną emanacją. Nim się obejrzeli, sama budowa tej nowej wieży Babel stała się ideą pochłaniającą niektórych bez reszty.

Budowla ta, to wciąż nie skończona to La Sagrada Familia, najsłynniejsza świątynia Barcelony. Ja i  drugi co gdzieś też bloguje i zaręczymy słowem i czynem – robi wrażenie. Tak samo jak po wielu latach wciąż robi wrażenie przywołana płyta Pink Floyd. Przy jej nagrywaniu pomagał zespołowi niejaki Alan Parsons, dziś w Repozytorium prezentujemy utwór z jego własnej muzycznej podróży opisujący przywoływaną świątynię. Budowla dźwięków i budowla z kamienia znajdują dziś łącznik, a przecież nie zapominamy, że filar Pink Floyd, Roger Waters studiował architekturę. Nie ma przypadków, powtarzam to stale.

La Sagrada Familia – The Alan Parsons Project

Written by bzofik

Środa, 16.02.2011 at 20:42

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,

Oldskul nagrodzony

leave a comment »

Jakie nagrody przemysłów rozrywkowych są, każdy widzi. Nie zmienia to w niczym faktu, że jest pewna osoba, która na ostatnim rozdaniu Grammy dostała statuetkę za całokształt i wpisuje się jak najbardziej w rodzaj muzyki, który tu promujemy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo, po pierwsze, to już 20 nagroda Grammy dla tej pani, a dwa, jej sympatie polityczne raczej nie spędzały snu z powiek jurorom. Tak czy inaczej, królowej jedna korona więcej nie zawadzi, szczególnie, że takie nastoletnie coś, lansowane przez MTV, Vivy i wszelkiego rodzaju kotki peele, nic nie dostało. Gdyby tylko istniał jakiś niemiecko-brzmiący wyraz na określenie tego co w tej chwili czuję.

Jak to się stało, że Pani Franklin nie pojawiła się jeszcze u nas? Przecież nagrała 36 albumów studyjnych, pierwszy z nich wydawszy 45 lat temu, wprowadziła 17 piosenek do pierwszej dziesiątki US Hot 100, z czego 5 w samym roku 1968, występowała w filmach, była inspiracją dla nieskończonej ilości muzyków na świecie i została umieszczona na pierwszym miejscu listy 100 najlepszych głosów w historii muzyki przez magazyn The Rolling Stone. Nic dziwnego, że została obdarzona mianem Królowej Soulu.

Z jakim utworem by was tu zostawić, moi drodzy? Zostawmy może w spokoju ten najbardziej znany, ten kolaboracyjny i ten potem coverowany. Wybierzemy może utwór najbardziej awalentynkowy.

Ci co nie widzieli filmu The Blues Brothers mogą iść się wstydzić, reszta natomiast na pewno pamięta scenę, w której Bracia, zbierając na nowo zespół, napotkali na swojej drodze pewną niewiastę, rozwrzeszczaną żonę ich gitarzysty, która z mocą miliona decybeli przypominała swojemu małżonkowi, żeby, zanim ją zostawi, dobrze się zastanowił co robi.

Aretha Franklin – Think

PS. Jak ktoś chciałby obejrzeć sobie wspomnianą wyżej scenkę to zapraszam tutaj.

Written by bebuk

Poniedziałek, 14.02.2011 at 15:53

Napisane w 60s, 80s

Tagged with , , ,

Na dworze Karmazynowego Króla

leave a comment »

No dobra, muszę to przyznać. Czasem lubię progresję. Nie każdą, ma się rozumieć, ale są albumy uważane za wzorcowe dla tego gatunku, których mogę słuchać z przyjemnością. Dla przykładu In the Court of the Crimson King, czyli „ten album z fajną okładką”. Nikomu chyba nie trzeba go przedstawiać, a starzy wyjadacze progresji potrafią z pamięci wymienić wszystkie 5 utworów!, z których się składa.

Po pierwsze: dlaczego miałbym nie lubić albumu, którego tak znaną okładkę namalował mój kolega po fachu, informatyk, Barry Godber. Ha! Niech ktoś wymieni artystę, który stworzył tylko jedno dzieło w całym swoim życiu i ono właśnie stało się okładką tak znanego albumu ;-) Po drugie, Bebuk zaznajomił mnie kiedyś z genialną wersją otwierającego album kawałka „21st Century Schizoid Man”. Po tylu latach panowie z KC zdołali zagrać go w taki sposób, że trudno nie wierzyć w nieśmiertelność oryginalnej kompozycji, która choć wiekowa, nadal po prostu daje czadu. Po trzecie, i ostatnie, „Epitaph”. Ten utwór to mój osobisty faworyt z albumu, piękna melodia i tekst zdecydowanie wygrywają.

O tym, że krążek jest zdecydowanie najbardziej udanym z całego dorobku grupy, można dowiedzieć się z rankingu kawałków na last.fm: cały album stanowi 5 najczęściej odsłuchiwanych kompozycji zespołu!

King Crimson — 21st Century Schizoid Man

P.S. Żeby nie było zbyt słodko, to stwierdzam, że to cholerne „plumkanie” w Moonchild przez 47 minut (bo tyle trwa, nie? tak się przynajmniej zdawało…) mogli sobie darować. O!

Written by msq

Sobota, 12.02.2011 at 23:48

Napisane w 60s

Tagged with , ,

Najłatwiejsze zadanie pod słońcem

leave a comment »

Dzisiejszy wpis to bułka z masłem. Mam już piosenkę, którą chcę sobie oraz wytrwałym czytelnikom przypomnieć. Tak się szczęśliwe składa, że odkąd powstała, śpiewał ją chyba każdy zespół który był w stanie sklecić trzy słowa w języku Szekspira. Co więcej, śpiewali ją nawet ludzie, którzy uznawania są za niemowy! Nie pozostaje nic innego jak zamieścić piosenkę oraz kilkanaście linków do jej słynnych wykonań.

Stop. Sprawa nie jest prosta jak drut. Przypomina raczej platanie włóczki początkującego adepta sztuki robienia na drutach. Wiele wątków się wikła…spróbujmy to wyprostować.

Piosenka jest stara jak świat, pierwsze o niej świadectwa pochodzą z XVII i XVIII wieku. Opowiada historię pewnego zbójcy, który grasował po drogach Zielonej Wyspy i spotkały go liczne nieszczęścia, głównie za sprawą kobiety. Kto ciekaw co się stało dalej niech wsłucha się w słowa, wracając zaś do losów samej piosenki to spopularyzował ją na Wyspach Brytyjskich na nowo w XX wieku zasłużony zespół folkowy The Dubliners. Potrzeba było jednak nowego gatunku muzycznego i nowego zespołu z Éire żeby nieść sławę tej piosneki na cały świat. Ten zespół to Thin Lizzy, założony przez charyzmatycznego wokalistę Phila Lynnota, którego pogrobowcy odwiedzili w zeszły poniedziałek Polskę z koncertem. A przecież Thin Lizzy to nie tylko Lynnot, przez pewien czas dźwięki z gitary wyczarowywał tam Gary Moore, ten sam, który w ostatnią niedzielę odszedł, jak to mawia jeden z dziennikarzy muzycznych, do największej orkiestry świata. Nie ma przypadków.

Whiskey In the Jar – Thin Lizzy

PS Muzykalny naród Ci Irlandczycy, nie pierwszy to i nie ostatni dowód w Repozytorium Oldskulu.

Written by bzofik

Środa, 9.02.2011 at 20:20

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Gdzie gitarzystów pięciu …

3 Komentarze

Jak wiedzą ci, co nas regularnie czytają, lubujemy się we wszelkiego rodzaju współpracach, kolaboracjach, supergrupach czy też bardziej młodzieżowo featuringach (niechaj Cię, czytelniku, transjęzykowa pokraczność tego słowa nie zwiedzie na manowce wątpienia w jego istnienie i odmienność; sam autor słyszał 14-latki rozmawiające na temat tego kto „ficzeorwał” na płycie Rihanny). Bo i czemu nie lubić takich współpracy? Nie dość, że jakby to powiedział pewien specjalista od dwuznacznych porzekadeł, co dwie głowy to nie jedna, to jeszcze tego rodzaju projekty pozwalają nieraz odetchnąć twórcom od ich głównych zespołów, od koncertów, kontraktów i spraw sądowych z wytwórniami, od wybujałych oczekiwań fanów i roztrząsania teorii, czy zespół nadal istnieje, czy też po wydaniu pierwszej płyty odszedł do krainy wiecznej „komerchy”. Zamiast całego tego zgiełku, można po prostu wyjechać samochodem z garażu, obić ściany pudełkami po jajkach i jedziemy. Jak będzie dobre to wydamy, jak nie to pewnie wydadzą po naszej śmierci.

Czy istnieje najbardziej supergrupowa z supergrup? Pewnie nie, ale każdy może mieć swojego faworyta i prawo do obstawania przy nim, mimo argumentacji, zarówno werbalnej jak i fizycznej. Dziś zerkniemy na najbardziej personalnie wypasioną grupę w historii muzyki, The Traveling Wilburys, zresztą sami zobaczcie.

To co, może od prawej zaczniemy? Roy Orbison, legenda Memphis, autor między innymi Oh, Pretty Woman, Only the Lonely, oryginalnych I Drove All Night i Love Hurts. Po lewej od niego stoi George Harrison, kiedyś gitarzysta takiego jednego zespołu. The Beatles się nazywali, czy jakoś tak. Słyszał ktoś może? Obok niego, Tom Petty, kolejna gwiazda amerykańskiej muzyki, z płytą na Alei Gwiazd i przebojami typu Free Falling i Learning to Fly na koncie. Dalej Jeff Lynne, lider Electric Light Orchestra i jeden z pięciu najlepszych producentów muzycznych w historii. A na koniec Bob Dylan. Po prostu Bob Dylan.

Historia powstania zespołu brzmi niemalże jak legenda miejska. Orbison, Lynne i Harrison przy lunchu postanowili nagrać piosenkę na drugą stronę singla tego ostatniego, więc zebrali się w prywatnym studio nagraniowym Dylana w Malibu. A Petty? Harrison musiał skoczyć do niego po gitarę, którą wcześniej tam zostawił, a Petty chyba nie miał nic do roboty, więc postanowił wkręcić się na imprezę u Dylana. A nazwa? Wyraz Wilbury jest wewnętrznym dowcipem i oznacza błąd, sprzętowej czy też ludzkiej natury, o których Lynne mawiał ‚We’ll bury ’em in the mix’.

Oldskulem miała być dzisiaj piosenka Handle with Care, ale w związku ze śmiercią Gariego Moore’a bardziej odpowiedni będzie inny kawałek. Teledysk do End of the Line miał być nagrywany po koniec 1988 roku. Niestety 6 grudnia na zawał serca zmarł Roy Orbison. Panowie postanowili nie rezygnować z nagrania i dzień po pogrzebie stworzyli teledysk, wykorzystując tę okazję do złożenia hołdu przyjacielowi. Oby Moore też doczekał się podobnych hołdów.

The Traveling Wilburys – End of the Line

Written by bebuk

Poniedziałek, 7.02.2011 at 19:09

Napisane w 80s

Tagged with , , , , ,

Charlie ukradł hamulce!

leave a comment »

Życiowy przegrany nie ma szans na lepszy byt. Lokomotywa jego marnego żywota pędzi na oślep przez kolejne stacje, na których własne dzieci, znajomi, ludzie sukcesu wyskakują opuszczając go w ostatniej podróży. W pocie czoła próbuje zatrzymać pociąg ciągnąc za hamulec… nie ma takiego! W takich lokomotywach hamulce awaryjne nie mają racji bytu. Miarowy stukot silnika świdruje mózg. Kolejne stacje mijają coraz szybciej i szybciej, oto żona pechowca wyskakuje w objęciach jego najlepszego przyjaciela nawet się nie oglądając. Przez okna przegrany widzi przelatujący przez palce czas i na klęczkach czeka końca, który nadchodzi zbyt szybko i gwałtownie.

Ian Anderson nie dopowiedział drugiej części historii.

Niestety dzieci, żona, jej kochanek i wszyscy inni również wskakują do pociągów, i mimo że ich podróże trwają dłużej, i tak zakończą się z impetem na ostatniej stacji. Dlaczego? Bo w ich pociągach także nie ma hamulców — podobno z rozmysłem ukradł je Stary Charlie bardzo dawno temu. A może nigdy ich nie było?

Jethro Tull — Locomotive Breath

Written by msq

Piątek, 4.02.2011 at 22:00

Napisane w 70s

Tagged with , , , , , ,