Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Posts Tagged ‘wojna

Znów antywojenne klimaty

leave a comment »

Towarzysz niedoli (znajomy z pracy) przypomniał mi o musicalu „Hair”, który zresztą kiedyś był tu opisywany. Podrzucony link jutubowy sprawił, że zapragnąłem odświeżyć ten obraz, co stanie się niebawem. Co było w linku?

spoiler alert Fabuła musicalu „Hair”

Parę wpisów temu popełniłem kilka zdań o antywojennych kawałkach, a pominąłem właśnie ten! Ten z „Hair”, którego dźwięki idealnie dopełniają obraz. To odwrotna sytuacja do niedawno opisywanej (jejku, ile postów udało mi się połączyć za jednym razem!) Tym razem główny motyw to obraz: armia Amerykańska szykująca się do wylotu do Wietnamu, a wśród żołnierzy Berger, hipis z krwi i kości, który lecieć oczywiście nie chce. Claude nie zdąża na czas, kiedy próbuje dostać się do jednostki słyszymy już maszerujących żołnierzy, którzy w genialnym ujęciu wchodzą do samolotu niczym do paszczy lwa (to imho najlepsza scena!). Obraz jest bardzo wymowny, bo tuż potem grupka głównych bohaterów śpiewa nad grobem Bergera.

Czuć mocny klimat 70s w linii basowej, która rozpoczyna kawałek, trąbki + śpiewający żołnierze maszerujący w rytm muzyki i już wiemy, że będzie dobrze. Bardzo poetycki i pełny odwołań kulturowych tekst przeradza się w hymn… „let the sunshine in” pod sam koniec to apel do Timothy Leary’ego, który twierdził, że aby uciec od zła tego świata trzeba schować się w swojej głowie używając środków halucynogennych. A wystarczy przecież tylko wpuścić światło…

Galt MacDermot & Tom Pierson — The Flesh Failures (Let the Sunshine In)

Written by msq

Poniedziałek, 8.10.2012 at 21:16

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Polskie seriale

2 Komentarze

Dzisiejszy wpis powstaje pod wpływem dwóch rzeczy. Po pierwsze: znajomy w pracy zanucił pod nosem melodię z „Janosika”: nie ma chyba wiele osób, które mogą w prosty sposób usunąć ten motyw z głowy natychmiastowo (trepanacja i lobotomia się nie liczą). Drugi powód: rysunek Raczkowskiego, na który natrafiłem na „niebieskim portalu społecznościowym” (polecam nieoficjalną stronę na wspomnianym portalu, gdzie codziennie można delektować się talentem R.) Obydwa zdarzenia złożyły się na fazę czołówek z polskich seriali.

Trafiło na „Czterech pancernych i psa” – według jednego z wielu zapewne plebiscytów najbardziej kultowy serial polski. Kiedyś Janusz Gajos, filmowy Jan Kos, powiedział o roli w tym filmie „Bałem się, że to koniec. Zawodowa śmierć. A ja bardzo chciałem grać, bardzo chciałem być aktorem”. Jak powszechnie wiadomo Gajos się z tego wyplątał, Tomuś poszedł w Polskę (czy może wrócił?) a tylko Szarik, wg Raczkowskiego, ponósł klęskę.

Czołówka „Czterech pancernych…” to jeden znany motyw, istnieje także drugi: Piosenka radiotelegrafistki. Ten doczekał się koweru w wykonaniu zespołu o wdzięcznej nazwie Doktór Hałabała i Siedmiu Zbójów.

Będąc obrazem, który pokazuje nieprawdziwe wydarzenia „Czterej pancerni…” zostali zdjęci z anteny TVP kilka lat temu (dobrze, że zostały inne programy misyjne, jak „Kto dłużej beknie” albo „Rzyganie do kubła na czas”), na szczęście youtube potrafi zaspokoić naszą ciekawość w wielu przypadkach.

Edmund Fetting — Deszcze niespokojne

Written by msq

Poniedziałek, 30.07.2012 at 23:15

Napisane w 60s

Tagged with , , , ,

Huta miłości

leave a comment »

Od Walentynek nie da się uciec. Nawet celowe unikanie ich jest w pewien pokręcony sposób świętowaniem dnia całusków i aniołków. Zresztą plan na dzień przedwczorajszy, czyli nie robienie niczego walentynkowego, się nie powiódł, jako że moje mocne postanowienie zostało zmiękczone przez promocję WALENTYNKOWĄ na karnet na squasha. Będąc oczywiście towarzysko niezręcznym zacząłem się zastanawiać, co sobie pomyślą gdy na 4 wejścia na karnecie przyjdę z dwoma różnymi dziewczynami oraz mężczyzną, który mógłby grać Gimliego.

Do tego właśnie w Walentynki skończyłem książkową wersję Łowcy Jeleni, raczej nieszczególną próbę beletryzacji filmu, który nie na jelenie polował ale na złote statuetki. Film ten nie jest z gatunku komedii romantycznych i zamiast 4 wesel i pogrzebu, jest jedno wesele, mogiły zbiorowe i zespół szoku pourazowego. W jednej z najbardziej słodko-gorzkich scen w historii kina grupa hutników urządza sobie przedweselną posiadówkę w barze, gdzie grają w bilard, piją i rozmawiają o życiu i śmierci, aby w pewnym momencie chóralnie odśpiewać puszczaną akurat z szafy grającej piosenkę.

Can’t Take My Eyes Off You zostało nagrane przez Frankiego Vialliego w 1967 roku, a potem scoverowane przez różnych artystów. Zaśpiewał ją Frank Sinatra, o którym można by powiedzieć, parafrazując jedną z zasad internetu, że jeśli coś istnieje to Frank to zaśpiewał. Dosłodził ją do obrzydliwości Julio Iglesias (uwaga nagie dzieci). Wrzucili ją na b stronę jakiegoś singla Manic Street Preachers, a Lauryn Hill, której to wersja była moją pierwszą (niezbadane są drogi oldskulu), dołożyła taneczny bit. Piosenka wymościła sobie cieplutkie miejsce w komediach romantycznych, a dla mnie już na zawsze będzie kojarzyła się z Christopherem Walkenem kręcącym pupą i pijanymi hutnikami.

Frank Vialli – Can’t Take My Eyes Off You

Written by bebuk

Czwartek, 16.02.2012 at 15:39

Napisane w 60s

Tagged with , , , , ,

Skazany na święta

leave a comment »

W zeszłym roku o tej samej mniej więcej porze dzieliłem się myślami na temat piosenek świątecznych, ukrytych w przepastnych archiwach rozgłośni radiowych, a odtwarzanych jedynie w okresie bożonarodzeniowym. Dziś kontynuacja tegoż wątku, ale odrobinę bardziej wyrafinowana i nienachalna (bo przecież do świąt mamy jeszcze kilka dni).

Był sobie pewien pan, który postanowił napisać piosenkę zaangażowaną, tzw. protestsong skierowany przeciwko wojnie i imperializmowi. Opisał niedole żołnierzy zamarzających w zaśnieżonych  okopach, grozę rzezi wojennej i nieuchronną zdawałoby się (a mamy lata osiemdziesiąte) nuklearną apokalipsę. Sprokurował nawet teledysk z obrazami nawiązującymi do pierwszej wojny światowej. Wszystko szło utarta ścieżka…ale wpadł również na pomysł żeby użyć w piosence sekcję instrumentów dętych, dzwony (i nie zapaliło się światło ostrzegawcze?) w końcu wers o tym, że podmiot liryczny chce wrócić na święta do domu.

Mleko się rozlało panie Lewie, pańska piosenką będzie zawsze grana jedynie w grudniu, a Ci co nie znają języka angielskiego będą uważać ją za pogodny utwór „z dzwoneczkami”.

Co nie zmienia faktu, że to wspaniały oldskul i doskonała kompozycja, stąd dziś przypominamy go w naszym Repozytorium.

Stop the Cavalry – Jona Lewie

Written by bzofik

Środa, 21.12.2011 at 20:22

Napisane w 80s

Tagged with , , ,

Czekając na rykoszet

with one comment

Ten kawałek to doskonałe połączenie spokojnej melodii zwrotek i szalonej jazdy pomiędzy nimi. Wpadających w ucho dźwięków klawiszy i zabójczych gitarowych solówek. Spokojnego wokalu i krzykliwego jazgotu. Powolnego rocka i hardrockowego szaleństwa. A dodatkowo to jeden z najpopularniejszych utworów Deep Purple. Mowa o… „Child in Time”.

Zaledwie parę linijek tekstu tworzy ten rozległy, 10-minutowy utwór będący protestem przeciwko wojnie w Wietnamie. Ian Gillian, wokalista DP i autor słów, tak pisze o jego powstaniu:

Zacząłem śpiewać a słowa przychodziły mi z łatwością, bo byliśmy świadomi zagrożenia wojną nuklearną kiedy to Zimna Wojna była w swoim najgorętszym punkcie. Za pomocą Radia Wolna Europa ten utwór jak i wiele innych dotarły do uszu i serc wielu podobnych do nas ludzi za Żelazną Kurtyną i, jak przekonałem się wiele lat później, świadomość, że gdzieś tam są ludzie, którzy kochają pokój była dla nich wielkim pocieszeniem.

Dlaczego kawałek stał się tak popularny? Gillian twierdzi, że „piosenka trafiła w aktualnie panujący nastrój”. Dawno już zakończył się tamten konflikt, ale słowa nadal jakby aktualne, kontekst tylko inny.

Deep Purple — Child in Time

Written by msq

Sobota, 30.07.2011 at 14:23

Napisane w 60s, 70s

Tagged with , , , , ,

Czy się znów spotkamy?

leave a comment »

Wiecznie coś nie tak z moimi wpisami, a to za mało ciekawostek, a to egzegeza tekstu wątpliwa, o komentarzu do warstwy muzycznej lepiej nie mówić. Zachodzi uzasadnione podejrzenie, iż treść rozważań ma się nijak do zaprezentowanej piosenki, zresztą proszę się przekonać…

Zapowiada, że to będzie jego ostatnia trasa koncertowa, prezentuje podczas niej w całości album, który jest jego dzieckiem od początku do końca, a rolę akuszera jego narodzin wykonywał tak gorliwie, że rozbił jeden z najbardziej wpływowych zespołów muzycznych w historii. Człowiek z wizją ale zarazem despota pozbawiony nieraz samokrytycyzmu, megaloman serwujący czasem patos w porcjach nieprzyswajalnych przez zdrowy organizm, słowem – Roger Waters.

Piszący te słowa repozytor był na koncercie trasy upamiętniającej wydanie trzydzieści lat temu płyty The Wall i zaświadczy, że spektaklu o takim rozmachu i precyzji wykonania, zarówno pod względem muzyki jak i efektów specjalnych, ten kraj jeszcze nie widział. I może długo nie zobaczy, skoro tacy jak Roger Waters schodzą powoli ze sceny…

Cofnijmy się jednak kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy przyszły lider Pink Floyd był jeszcze chłopcem, któremu jak wielu innym Brytyjczykom otuchy w trudnych wojennych czasach dodawała piosenkarka, będąca wówczas gwiazdą pierwszej wielkości. Jej piosenka, którą znajdziecie poniżej, dziś trochę zapomniana, to prawdziwa perła wśród licznych utworów opisujących  drugiej wojny światowej. A okruch tej perły przemycił trzydzieści lat temu człowiek, który odwiedził w tym tygodniu Polskę. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

Vera Lynn – We’ll Meet Again

Written by bzofik

Środa, 20.04.2011 at 21:19

Napisane w 30s

Tagged with , , , ,

Dobra wojna, ale w telewizji

leave a comment »

Jeśli umysłu przyczepi się jakaś idea, bardzo trudno ją wykorzenić. Gdy jest ona sprzeczna z rzeczywistością mamy problem, ale proszę się nie bać, chodzi tu jedynie o małe przekłamanie, z którego mój tok myślenia wciąż nie może się wyrwać. Będąc bowiem dziecięciem z zapałem oglądałem przygody dziwnych dzielnych lekarzy Mobilnego Wojskowego Szpitala Chirurgicznego i zawsze wydawało mi się (co gorsze wydaje się i teraz), że akacja toczy się podczas wojny wietnamskiej. Oczywiście to błąd, za który w kręgach mieszkańców mocarstwa zza wielkiej wody mógłbym zapłacić nielichą kompromitacją. Co gorsze, moje wyobrażenie na temat wojny była w dzieciństwie ukształtowane przez pewien serial przygodowo-baśniowy. Dlatego też wojna, a zwłaszcza wojna w Wietnamie wydawała mi się czymś niesamowicie ekscytującym i po ludzku mówiąc „fajnym”…

Wiele wody upłynęło w Wiśle zanim filmy takie jak chociażby ten i tamten pokazały mi, że prawda jest zgoła odmienna, pierwszą jednak cegiełką w budowaniu nowego obrazu wojaczki w mojej głowie położyli panowie tkwiący gdzieś w Korei i walczący z okropieństwami codzienności pełnej ludzkich tragedii przy pomocy ciętego języka i absurdalnego, czarnego humoru. Serial, podobnie jak powstały także film kinowy to kopalnia humoru na niezłym poziomi i ciekawych obserwacji na temat natury ludzkiej, mogę więc je z czystym sercem polecić. Zaś przewodni motyw muzyczny zna chyba każdy, tym którzy jednak nie maja tej przyjemności dedykuje dzisiejszy wpis.

Johnny Mandel & Mike Altman – Suicide Is Painless

Written by bzofik

Środa, 2.03.2011 at 20:21

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Balet Spandau

3 Komentarze

Miało by o czymś innym. Było parę różnych pomysłów, ale w momencie kiedy ciotka wikipedia odkryła przede mną jedną ze swoich głęboko skrywanych tajemnic, nie mogę przestać o tym myśleć.
Twórca dzisiejszego oldskulu nie różniłby się niczym od setki innych zespołów jednego kawałka gdyby nie nazwa. Właśnie – Spandau Ballet. Na początku ta synthopopowa brytyjska grupa nazywała się The Makers; przedimek określony był, liczba mnoga była, i wszystko grało. A potem ich znajomy, niejaki Robert Elms, DJ radiowy i przyjaciel zespołu, zobaczył w Berlinie, na ścianie męskiej, chyba, toalety, napis Rudolf Hess, all by himself, dancing the Spandau Ballet. Swoim odkryciem podzielił się z członkami zespołu, którym tak spodobało się określenie, że postanowili przywłaszczyć je sobie jako nazwę zespołu. Pytanie jednak brzmi, czym jest owy balet Spandau. Są dwie teorie, jedna bardziej makabryczna od drugiej.
Pierwsza mówi, że chodziło o przedśmiertne podrygiwania powieszonego człowieka, co potwierdzać mógłby fakt, iż Hess (lub też jego sobowtór) powiesił się na kablu właśnie w więzieniu w Spandau.
Druga nawiązuje do karabinu maszynowego MG 42, nazywanego Spandau od miejsca produkcji. Amerykańscy żołnierze mieli nazywać konwulsyjne ruchy osoby rażonej serią z owej broni tańcem Spandau.
Tak, czy owak, nigdy już nie spojrzę na ten kawałek jak na typowy love song. Może nim właśnie jest, a nazwa zespołu nie ma nic wspólnego z tą konkretną piosenką, ale zamiast pary młodej dającej wolnym podrygiwaniem sygnał do tańca innym gościom, wyobrażam sobie teraz Rudolfa Hessa podrygującego na kablu.

Miłych snów, oldskulowe robaczki.

Spandau Ballet – True

Written by bebuk

Sobota, 27.11.2010 at 19:17

Reklam, reklama – pranie mózgu już od rana

leave a comment »

Odlskul znajdzie Cię wszędzie i za pomocą różnych posłańców. Mnie dopadł niedawno z racji obejrzenia reklamy pewnej gry. Oprócz piosenki reklamę uświetnił swoim udziałem znany, nie tylko z boiskowych wyczynów koszykarz, najwidoczniej mający kłopoty ze zrozumienie słówka „nie”. Wróćmy jednak do muzyki, a zasadniczo do wykorzystania muzyki w reklamach. Zapraszam do dyskusji na ten temat – moje zdanie jest takie, iż udzielenie zgody na takie zabiegi w żadnym stopniu nie deprecjonuje wykonawcy lub samego utworu. Powiedzmy sobie zresztą szczerze, twórcy reklamy nie sięgną i nie „zbezczeszczą” nigdy pewnych utworów, bo jak ktoś mądrze powiedział soczki i proszki się przestaną sprzedawać. Sztuka sztuką, ale coś trzeba do garnka włożyć. Jeśli kto chcę się trzymać ideałów proszę bardzo, niech jednak nie sarka na kolegów po fachu, którzy poszli tą ścieżką.

Po tym zagajeniu przejdźmy do muzyki – klasyczny utwór zespołu Rolling Stones-Gimme Shelter. Utwór w nastroju apokaliptycznym i niepokojącym doskonale oddający ducha czasów wojny w Wietnamie. Dla zainteresowanych – taki sam tytuł nosi film dokumentalny opisujący tragiczne wydarzenia podczas koncertu w Altamont, kiedy to w trakcie występu Stonesów jeden z fanów został zasztyletowany przez pełniącego rolę ochroniarza członka Hells Angels.

Written by bzofik

Wtorek, 9.11.2010 at 22:36

Napisane w 60s

Tagged with , , , ,

Koszmar na karaoke

with one comment

Są takie piosenki, których teksty pamięta się w formie podartej, pomiętej i lekko przybrudzonej. Angielskiego człowiek nie znał, internety to dopiero kosmici na pustyniach Egiptu budowali i łaził człowiek, zadowolony że taki światowy, pośpiewując Raka szaka maka fon.
Były też kawałki, które znało się z refrenu, bo przypadkowo pokrywał się z tytułem, podglądnięty na Vivie, czy MTV, kiedy jeszcze M oznaczało muzyczna, a nie mierna i mocno miażdżąca mózgi młodzieży. Słysząc w radiu taki kawałek, człowiek z samozadowoleniem podśpiewywał refren i mruczał, tatał, czy po prostu kiwał głową do zwrotek.
Jedną z takich właśnie piosenek była We didn’t start the fire – Billiego Joela. Refren OK, da się zaśpiewać, ale w zwrotkach same pędzące z szybkością Airwolfa korowody bezsensownych sylab, Marilyn Monroe.
Teraz, jesteśmy mądrzejsi i każdy z nas ma takiego wujka co zawsze podpowie/poradzi. Zwrotki We didn’t start the fire stanowią, wzorowaną na dziecięcych wyliczankach, listę nawiązań do ważnych wydarzeń politycznych, kulturalnych i społecznych, począwszy od 1949, roku urodzin Williama Martina „Billiego” Joela, do 1989, jak można się domyślić, roku wydania piosenki. Zainteresowanych pełną listą z wyjaśnieniami odsyłam do Wikipedii.

Oficjalny klip

Wersja z tekstem

Co do Pana Joela, nadmieńmy tylko, że tworzy do dziś, i to nie tylko szeroko rozumiany pop, ale i muzykę klasyczną, koncertuje regularnie z Eltonem Johnem pod szyldem Face 2 Face, a jego inny przebój miał duży wpływ na jednego z repodaktorów, który w podstawówce lubił podśpiewywać, myląc tekst jak wszyscy zresztą, I’m not so tall/Just because I’m in love.

Written by bebuk

Środa, 29.09.2010 at 13:31

Napisane w 80s

Tagged with , , , , ,