Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Posts Tagged ‘american

Redrum dallab

leave a comment »

Wbrew tytułowi dzisiaj nie o ścieżkach dźwiękowych do filmów Kubricka, ani o jednej płycie najbardziej znanego barda australijskiego (Wujka Nasienie Samo Zło), chociaż oba te popkulturowe zjawiska mają tematyczny wspólny mianownik z naszą bohaterką. Jej (bohaterki) autor jest znany powszechnie z kawałka rozpoczynającego się od „ośmiu zapałek”.

Offtop: zobaczyłem dzisiaj na fb hasło Kto się wymieniał historyjkami z donaldów w dzieciństwie, prędko wciska „lubię to”! i stwierdziłem, że od dawna czekam na taką zabawę z hasłem Komu rodzice zabraniali bawić się zapałkami żeby nie zsikał się w nocy (dzieciństwo) i Komu jeszcze zapałki kojarzą się z Gałczyńskim i liczbą inną niż osiem (młodość chmurna i durna).

Więc aczkolwiek Right here waiting to oldskul jak się patrzy, zawartość żenady jest w nim wyższa niż średnia statystyczna i przypominanie tego kawałka nawet wyznawcom budzi mój odruch wymiotny. Taką samą zresztą reakcję budził przez lata całe sam Richard Marx, i była ona – przyznaję – niezasłużona jak jazda po di Caprio za Tytanika. Jak się okazało, koleś z wietrznego miasta rodem nie dość, że sam komponuje, to cośtam cośtam gra na gitarze, wygląda (podobno) i daje radę wokalnie w tym sensie, że nie zawsze brzmi jakby ssał marshmallowy za każdym razem jak siedzi na sedesie.

Jedna piosenka podoba mi się szczególnie, bo jest dla mnie przesycona lekko złagodzonym w odbiorze klimatem Twin Peaks, chociaż pewnie projektuję oryginalny klip i tekst na ogólne wrażenie. Patrząc na chronologię (singiel względem serialu) Hazard to bankowa zrzynka z Lyncha (a nie odwrotnie); ma jednak ten walor, że Marx nie zabija kury znoszącej złote jaja i nie oświadcza wszem wobec kto zabił jego Laurę Palmer. Tak czy owak – kawałek smaczny (damn fine cup of coffee, powiedziałbym), teraz w wersji z Night out with friends, tj. płyty do zapoznania się z którą (co za konstrukcja) gorąco zachęcam.

Richard Marx, Hazard

Written by 1obo

Czwartek, 26.07.2012 at 14:38

Napisane w 90s

Tagged with , ,

Białe marynarki

leave a comment »

Wpadła mi ostatnio w oko notka, że amerykańscy naukowcy twórcy serialu Mad Men przejdą do historii jako pierwsi, którym udało się pozyskać na rzecz srebrnego ekranu utwór The Beatles. Tommorow Never Knows kosztowało bagatela ćwierć miliona dolarów.

Mad Men stanowią kolejny przykład romansu telewizji z muzyką realizowanego czy to w formie przebojowej, jak cała ścieżka dźwiękowa do Life on Mars (który skądinąd polecam jako najbardziej oldskulowy serial świata z zakończeniem bijącym na głowę 6 stóp pod ziemią), parodiującej, jak Flight of the Conchords, czy też wywołującej i znudzenie i nudności, jak Glee (szczerze ostrzegam, że pod linkiem kryje się zło).

Cały fenomen wykorzystywania muzyki nieoryginalnej jako ilustracji telewizyjnych historii sprowadza się jednak do jednego serialu, w którym pustymi ulicami drugiej Hawany, wpatrzeni we wschodzące słońce panowie Crockett i Tubbs powracali do domów kabrioletem . Przestępcy zostali zgarnięci, kobiety zdobyte, na białych marynarkach pojawiły się zacieki potu, a wiatr we włosach uniemożliwiał rozmowę. Słychać było tylko saksofon.

Serial Miami Vice, znani u nas jako Policjanci z Miami (zawsze mnie zastanawiało co mieli do tego Majowie), był pionierem. W większości produkcji używano muzyki specjalnie tworzonej na cele telewizji (dziś te same utwory prześladują ludzi w Tesco), panowie Crockett i Tubbs zaś, dzięki pieniądzom producentów, którzy wydawali po 10.000 na odcinek na same prawa do muzyki, mogli być twardzi w rytmie hitów lat 80-tych. Niektórzy wielcy nawet dostawali rólki.

Swoje miejsce na ścieżce dźwiękowej znalazł także Glenn Frey, znany jako założyciele The Eagles, który już solowo zmajstrował takie oto arcydziełko:

Glenn Frey – You Belong to the City

Written by bebuk

Czwartek, 10.05.2012 at 20:49

Napisane w 80s

Tagged with , , ,

Tańcząc w ciemnościach

leave a comment »

Witam,
Czytając w młodości twórczość Pilcha natknąłem na zdanie, którego nie przytoczę teraz w oryginalnym brzmieniu, ale sugerował w nim Pan Jerzy, że w życiu młodego mężczyzny pewne są tylko dwie rzeczy: pisanie wierszy i masturbacja (z serca spadł mi wtedy wielki kamień wyrzutów sumienia za długie godziny spędzone w internetach w poszukiwaniu natchnienia do szybkiego haiku). Z punktu widzenia czasu dodałbym do tej listy jeszcze niekończące i niebywale nużące dla wszystkich innych dyskusje na temat KOMERCHY, jej definicji, wpływu na zespoły, których się nie lubi i oraz odporności na nią ulubionego zespołu. Jak picie przed lekcjami, nieudolne próby zwracania na siebie uwagi płci przeciwnej i kolejne części American Pie, wspomnienie tych dyskusji wywołuje zażenowanie i pytania dlaczego?

Mało zespołów, które odniosły sukces grając muzykę odbiegającą od radiowej sieczki potrafiło oprzeć się wpływom managerów, wytwórni, czy też wewnętrznemu parciu na szkło i nie nagrać album czy też piosenki do radia. Bowie dorzucił Starmana do albumu, żeby się sprzedawał, Slash dał się namówić na Sweet Child O’Mine, Yes napędzili sprzedaż słabego albumu przyjaznym stacjom radiowym Owner of the Lonely Heart, a Jagger przychodził na próby napruty napompowany rytmem disco, który chciał kopiować, żeby być na czasie.

Jednym z ciekawszych przykładów ulegnięcia delikatnemu urokowi masowości jest przypadek Born in the U.S.A. Bruce’a Springsteena. Kto widziała 7 wieków rocka wie, że The Boss dosyć długo opierał się przed koncertami na stadionach, uciekając raczej w kierunku klubów. Wraz z Born in the U.S.A. wskoczył na główkę w image niegrzecznego mechanika z New Jersey, świetnie wypromowany tylko rok wcześniej przez Billiego Joela. W odstawkę, przynajmniej częściowo musiały pójść też utwory opiewające moralne i społeczne bankructwo American Dream, a w ich miejsce pojawić się utwory o cóż … miłości … chyba.

Springsteen sam zdawał sobie sprawę, że znajduje się na rozdrożu. Zmiana w muzyce, zmiana w publiczności, dla której grał i zmiana wizerunku (musiał biegać na siłownię, żeby lepiej wypełniać obcisłe jeansy i białe koszulki) znalazła swój wyraz w piosence Dancing in the Dark. Z jednej strony gitarę zastąpiły syntezatory, pojawiły się teksty typu I need a love reaction//come on now baby gimme just one look i młodziutka Courtney Cox grająca fankę w klipie, a z drugiej zaś jest refren, w którym przyznaje, że piosenka ma napędzać album, a on jest tylko gitarą do wynajęcia, która znalazła się na nieznanym sobie terenie i po prostu tańczy w ciemności.

You can’t start a fire
you can’t start a fire without a spark
This gun’s for hire
even if we’re just dancing in the dark

Dawniej powiedziałbym, że Springsteen się sprzedał. Teraz już wierszy nie piszę i mogę zejść ze swojego piedestału i cieszyć się muzyką.

Bruce Springsteen – Dancing in the Dark

Written by bebuk

Czwartek, 26.04.2012 at 10:15

Napisane w 80s

Tagged with , , ,

Muzyczna próżnia

leave a comment »

Ignorancja to siła pisał jeden z nas tydzień temu i jeśli zawierzyć jego słowom to mocarzem jestem i nic tylko zakupić sobie dziewczynę na asystentkę/nałożnicę i rozpocząć karierę jeżdżąc po Półwyspie Apenińskim i rwąc łańcuchy ku uciesze gawiedzi.

Parę dni temu usłyszałem jak pewne bliskie mi dziewczę podśpiewywało sobie coś, płynnie przechodząc z angielskiego na polski. Okazało się, że śliczne uszko jej usłyszało, i to już dosyć dawno, o czym dała znać głośnym naprawdę o tym nie wiedziałeś? W jakiej próżni muzycznej cię trzymano za młodu?, niezwykłe podobieństwo między pewnym bardzo znanym kawałkiem po polsku a drugim, jeszcze bardziej znanym, po angielsku. Szybka wizyta na wikipedii pokazała, że to nawet nie sprawa z gatunku tych do rozpatrzenia przez sąd (a takie już bywały na naszym skromnym blogu) ale po prostu cover z tłumaczeniem, które na skali piękne-wierne wybrało urodę.

Co więcej, o ile angielska wikipedia nie jest najlepszym źródłem wiedzy o polskiej muzyce, o tyle ciekawym jest, że datuje początki polskiej muzyki reggae na rok 1974, kiedy to właśnie pojawiła się polska wersja naszego dzisiejszego kawałka. Trzeba przyznać jednak, że ani oryginał ani jego polska siostra z popularnym gatunkiem studenckim wiele wspólnego nie mają i można by porównać powyższe stwierdzenie do tezy, że pierwszy polskim żelazkiem było wiadro. Tak czy inaczej, dzieląc się tym odkryciem mam nadzieję, że gdzieś znajdzie się choć jedna osoba, dla której, czy to z winy wychowania w muzycznej próżni, czy też ze względu na jakiś dziwnym splot okoliczności, poniższe zestawienie będzie czymś nowym. Obawiam się jednak, że reakcją będzie okrzyk STARE, przewracanie oczami i inwektywy pod kierunkiem piszącego te słowa. Darujcie.

Bill Withers – Ain’t no Sunshine

Budka Suflera – Sen o dolinie

Written by bebuk

Czwartek, 1.03.2012 at 22:09

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Huta miłości

leave a comment »

Od Walentynek nie da się uciec. Nawet celowe unikanie ich jest w pewien pokręcony sposób świętowaniem dnia całusków i aniołków. Zresztą plan na dzień przedwczorajszy, czyli nie robienie niczego walentynkowego, się nie powiódł, jako że moje mocne postanowienie zostało zmiękczone przez promocję WALENTYNKOWĄ na karnet na squasha. Będąc oczywiście towarzysko niezręcznym zacząłem się zastanawiać, co sobie pomyślą gdy na 4 wejścia na karnecie przyjdę z dwoma różnymi dziewczynami oraz mężczyzną, który mógłby grać Gimliego.

Do tego właśnie w Walentynki skończyłem książkową wersję Łowcy Jeleni, raczej nieszczególną próbę beletryzacji filmu, który nie na jelenie polował ale na złote statuetki. Film ten nie jest z gatunku komedii romantycznych i zamiast 4 wesel i pogrzebu, jest jedno wesele, mogiły zbiorowe i zespół szoku pourazowego. W jednej z najbardziej słodko-gorzkich scen w historii kina grupa hutników urządza sobie przedweselną posiadówkę w barze, gdzie grają w bilard, piją i rozmawiają o życiu i śmierci, aby w pewnym momencie chóralnie odśpiewać puszczaną akurat z szafy grającej piosenkę.

Can’t Take My Eyes Off You zostało nagrane przez Frankiego Vialliego w 1967 roku, a potem scoverowane przez różnych artystów. Zaśpiewał ją Frank Sinatra, o którym można by powiedzieć, parafrazując jedną z zasad internetu, że jeśli coś istnieje to Frank to zaśpiewał. Dosłodził ją do obrzydliwości Julio Iglesias (uwaga nagie dzieci). Wrzucili ją na b stronę jakiegoś singla Manic Street Preachers, a Lauryn Hill, której to wersja była moją pierwszą (niezbadane są drogi oldskulu), dołożyła taneczny bit. Piosenka wymościła sobie cieplutkie miejsce w komediach romantycznych, a dla mnie już na zawsze będzie kojarzyła się z Christopherem Walkenem kręcącym pupą i pijanymi hutnikami.

Frank Vialli – Can’t Take My Eyes Off You

Written by bebuk

Czwartek, 16.02.2012 at 15:39

Napisane w 60s

Tagged with , , , , ,

Aż poleje się krew

4 Komentarze

UWAGA: Ze względu na tematykę post zawiera linki do scen przemocy i, co gorsze, spoilery.

Wybrałem się ostatnio na Dziewczynę z Tatuażem i jak się okazało oldskulu było więcej niż się spodziewałem, powiedziałbym nawet, że dwa razy więcej. Nie będę zdradzał niczego, ale oprócz świetnie brzmiącego Immigrant Song Trenta Reznora i Karen O pojawiała się pewna, dosyć pozytywna zresztą piosenka, która przez kompletny dysonans nastrojów, sprawia, że bardzo niepokojąca scena wydaje się jeszcze brutalniejsza. (Kto chciałby wiedzieć co to za piosenka i jak się tam znalazła może wejść tutaj i sprawdzić szósty wpis.)

Zestawienie pop hitów i niepokojącej fabuły nie jest oryginalnym pomysłem Finchera. Kto oglądał Mechaniczną Pomarańczę, nigdy nie spojrzy już tak samo na Singing in the Rain, a kto widział Silent Hill, jeden z niewielu horrorów, którym rzeczywiście udało się mnie przestraszyć, wie jak wykorzystano biblijne konotacje skocznego skądinąd Ring of Fire Casha. Zaś mistrzem dysonansu między muzyką a obrazem wydaje się być Tarantino, który umieszczając Stuck in the Middle with You w scenie tortur wyznaczył szczyt nieosiągalny dla prawie nikogo. Prawie.

W 2000 roku na ekrany kin wszedł amerykański thriller American Psycho, mroczny portret środowiska yuppies lat osiemdziesiątych. Film pokazuje powolne popadanie w szaleństwo głównego bohatera, finansisty z Wall Street, który w najważniejszej scenie morduje swojego wspólnika, wyłuszczywszy mu najpierw swoją opinie na temat zespołu Huey Lewis and the News, a w szczególności ich największego hitu Hip to be Square, piosenki o, że zacytujemy film, przyjemnościach płynących z konformizmu, znaczeniu trendów oraz o samym zespole.

Huey Lewis and the News – Hip to be Square

Written by bebuk

Niedziela, 29.01.2012 at 15:52

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,

Oldskul uskrzydlony

leave a comment »

Zanim piosenka trafi do naszego Repozytorium, staje się niejednokrotnie przedmiotem długich rozważań i wielu wątpliwości. Nie zawsze chcemy atakować czytelnika/słuchacza jakimś zupełnie niezidentyfikowanym tworem talentu muzycznego, ale umówmy się – pewne piosenki wydają się nie pierwszy rzut oka zbyt oczywistym wyborem. Kiedyś jednak nadchodzi taki dzień, że już po prostu dłużej nie da się czekać. A jeśli ktoś zajęczy, iż to akurat oldskul tak zgrany, że uszy puchną – trudno.

Przygotujmy się zatem ponownie na wycieczkę do Kalifornii, gdzie na fali popularności zespołów tworzących muzykę z aranżacjami syntezatorów powstała grupa Berlin. Dość szybko wytraciła impet twórczy i zapewne nikt by o niej nie słyszał, gdyby nie udało się je umieścić swojej piosenki na ścieżce dźwiękowej filmu o przystojnych młodzieńcach latających drogimi samolotami. Film okazał się sukcesem, który wywindował także nagranie bohaterów naszego spotkania.

Trudny to  oldskul, bo  obrzydzony przez niektóre stacje radiowe częstotliwością nadawania, w dodatku jest to piosenka tak romantyczna, że aż boli Ma w sobie jednak piękną prostotę i wywołuje zrozumiałą nostalgię za czasami gdy – jak się nam wydaje teraz – wszystko było prostsze, tak pisanie piosenek jak i robienie filmów przygodowych.

Berlin – Take My Breath Away

Written by bzofik

Środa, 11.01.2012 at 22:47

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,

Po Topie

leave a comment »

Dokładnie tydzień temu spora część Polski raczyła się po raz 18-ty Topem Wszechczasów Trójki. Zwycięstwo Stairway to Heaven nie zdziwiło chyba nikogo, oprócz tych, którzy oczekiwali zwycięstwa Brothers in Arms. I tak to się kręci.

Jakieś dwa dni później odezwał się do mnie znajomy z pomysłem skompletowania listy najlepszych kawałków. Zdążyłem tylko pomyśleć, że setka kawałków to nie problem i czemu nie zrobi tego sam, zanim dostałem linka do listy skompilowanej przez nowojorskie radio 104.3 składającej się z, dobrze zgadujecie, 1043 kawałków. Pomysł ujarzmienia takiej kobyły odrzuciłem, ale z ciekawością przejrzałem pierwszą 50 listy i zadziwiające jak bardzo różna jest ona od „naszej” listy. I o ile hegemonię Bruce’a Springsteena w stacji radiowej tak blisko New Jersey wyjaśnić dosyć prosto, o tyle już wyniki Top 500 magazynu Rolling Stone dają dużo do myślenia.

Z pierwszej 10 tamtego zestawienia u nas w 100 pojawiły się 3 piosenki: Imagine, Hey Jude i Smells like Teen Spirit. Pierwsze miejsce zajęło Like a Rolling Stone, ale tu akurat trzeba przyznać, że gdyby Dylan nagrał piosenkę Like Polish Radio 3, u nas też by wygrał. Reszta kawałków, też niezbyt szokuje, wiadomo nie będziemy disputandumowali z ich amerykańskimi gustibusami.

Jeden kawałek jednak należałoby tu przytoczyć, jako że relatywnie nie znany w Polsce Marvin Gaye znajduje sobie miejsce na listach najlepszych i najbardziej wpływowych muzyków i to nie tylko wtedy, gdy takowe przygotowuje Rolling Stone. Kto jest zainteresowany życiem i twórczością wie gdzie szukać, ja tylko powiem, że gdyby kiedyś w partyjce Trivial Pursuit padło pytanie, jaki wykonawca soulowy zmarł postrzelony przez własnego ojca z pistoletu, który sam dla niego kupił, aby ten go bronił przed wyimaginowanymi napastnikami, to odpowiedzią będzie nazwisko naszego dzisiejszego bohatera.

Marvin Gaye – What’s Going On\What’s Happening Brother czyli przyjemnie rozszerzona wersja koncertowa kawałka z 4-tego miejsca list Rolling Stone’a

Written by bebuk

Poniedziałek, 9.01.2012 at 22:05

Napisane w 70s

Tagged with , , ,

Niezatarty ślad

leave a comment »

Nie jest łatwo odnaleźć swój własny styl w poskramianiu niesfornego instrumentu jakim jest gitara. Więcej jest  naśladowców i „kopistów”, niż muzyków którzy podpisując się tylko dźwiękami nie mogą w zasadzie zostać pomyleni z nikim innym. Dziś o dwóch mistrzach, których popisy nie przechodzą nigdy bez echa i wywołują długie rozmyślania nad tym z kim kojarzą się zasłyszane dźwięki gitary.

Pierwszy to Mark Knopfler, który oprócz bycia wspaniałym gitarzystą zasłynęła jeszcze czymś zupełnie niesłychanym – w erze szalejącego punk rocka osiągnął sukces artystyczny i komercyjny, z zespołem grającym tradycyjnego rocka z niezwykła dbałością o warsztat wykonawczy i kompozycyjny. Do legendy przeszło szlifowanie przez niego po wielokroć numerów na próbach czy też sesjach nagraniowych.

Drugi to może mniej w znany w Polsce Steve Lukather, filar amerykańskiej grupy Toto. Grupy, która już pierwszą płytą zdobyła oddanych słuchaczy i wysoko zawiesiła poprzeczkę jeśli chodzi o wartość artystyczną ich muzyki.

Obu łączy jedno – posłuchawszy ich muzyki, człowiek nie może się uwolnić od pięknych solówek i soczystych riffów, a gdy czasem natknie się na ich partię w ramach jakiejś muzycznej kolaboracji, nie ma wątpliwości – oni tu byli.

Dziś w Repozytorium, przypominany jeden z  pierwszych przebojów Toto, w którym wspaniała partia Steva Lukathera idzie w  szranki z dźwiękami klawiszy.

Toto – Hold the Line

Written by bzofik

Środa, 4.01.2012 at 19:48

Napisane w 70s

Tagged with , , ,

Przypadkowych hitów ciąg dalszy

with one comment

Najsłynniejszy riff w historii muzyki? Nie Smells Like Teen Spirit, nie Smoke on the Water, nie Whole Lotta Love. Według czytelników magazynu Total Guitar, mających taką przewagę nad piszącym te słowa, że potrafią z gitarą zrobić więcej niż tylko zepsuć, najlepszym riff w muzyce tworzą dźwięki otwierające Sweet Child o’ Mine Guns’N’Roses (wymowa: Ganzesrouzes).

Nie mnie dyskutować z ekskluzywnym klubem czytelników Total Guitar, ale jest jedna osoba, która wypowiedziała się mało pochlebnie o wspomnianym kawałku. Był nią niejaki Slash. Piosenka zaczęła się od melodyjki, którą zagrał ćwicząc palce lewej dłoni. Zamiast grać po kilka dźwięków na jednej strunie, Slash skakał sobie z jednej na drugą, rezultatem czego powstała od taki sobie riffik. Po chwili dołączył do Slasha Izzy Stradlin i panowie razem grali te parę dźwięków w kółko, a jako że kojarzyły im się z cyrkiem zaczęli zachowywać się jak klauni. Niektórzy mogą twierdzić, że nie trzeba im było do tego muzyki cyrkowej, ale głosy ich zignorujemy.

Pewnie riff zostałby zapomniany gdzieś w oparach nielegalnych substancji, gdyby nie Axl Rose, który przybiegł przyciągnięty dźwiękami tego, co uważał za killer riff. Slash trochę pomarudził, że to żart był, że bez przesady, że obciach grać muzykę cyrkową, ale w końcu dał się przekonać.

Żeby było jeszcze ciekawiej, solówka i druga część piosenki, zostały po części zainspirowane brakiem inspiracji. Riff był, zwrotki i refren też, ale co mamy dalej zrobić z tą piosenką?

Guns’N’Roses – Sweet Child o’ Mine

Written by bebuk

Poniedziałek, 24.10.2011 at 21:49

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,