Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Posts Tagged ‘rock’n’roll

Wolnoć Tomku w swoim domku

leave a comment »

Jak powiedział w „Mistrzu i Małgorzacie” Woland, ludzie z natury są dobrzy, ale trapią ich nieustannie problemy lokalowe. Bo przecież już jakieś neandertalczyk marzył o przestronnej i w miarę suchej jaskini, ale gdy otrzymał już przydział, okazywało się, że dokwaterowano mu niedźwiedzia, który w dodatku chrapie. Od zarania dziejów posiadanie własnego lokum było szczytem marzeń i powodem rozlicznych tragedii, motorem knowań, zbrodni i długotrwałych procesów sądowych. To tylko wierzchołek góry lodowej, bo warto wspomnieć o nowożytnym niewolnictwie w postaci kredytów hipotecznych, ale o tym przy innej okazji.

I nie chodzi tu tylko, jak mi się wydaje o czysto pragmatyczne profity płynące z posiadania miejsca gdzie można spokojnie odpoczywać, jeść i płodzić potomstwo. Dałbym tu raczej upust wrodzonej skłonności do doszukiwania się czegoś czego być może w ogóle nie ma i postawił tezę, że człek potrzebuje jakieś przestrzeni nad którą zapanuje totalnie i gdzie nikt inny ze swoją władzą się wpychał nie będzie, a on da upust nieskrępowanej wolności. A że władza płynie między innymi z posiadania informacji – kolejny powód jaki nas pcha do posiadana własnego domostwa to możliwość zamknięcia okiennic i drzwi tak, żeby żaden wścibski i niepowołany kinol nie węszył nam po obejściu. Jedni powiedzą o świetnym prawie do prywatności inni z przestrachem wspomną na pewne dobrze strzeżone austriackie piwnice. Nie popadajmy jednak w skrajności i przyjmijmy, że dobrze jest znaleźć swoje miejsce na ziemi, gdzie możemy (choćby złudnie) poczuć się wolni. A że droga do uwicia takiego gniazda bywa ciernista wie doskonale piszący te słowa, którego problemy lokalowe skutecznie odciągają (niestety!) ostatnimi czasy od zapełniania półek RO. Miejmy jednak nadzieje, że wkrótce ten czas burzy i naporu przeminie, a na ustach pojawi się pieśń, bohaterka dzisiejszego odcinka.

Mr. Zoob – Mój jest ten kawałek podłogi

Written by bzofik

Poniedziałek, 14.05.2012 at 23:00

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,

Pan Błękitne Niebo

leave a comment »

Pamiętam, że dawniej nienawidziłem pozytywnych piosenek. Żeby coś było sztuką, dla mnie musiało poruszać tematy egzystencjalne, najlepiej podlane lamentem nad deprawacją człowieka i ludzkości jako takiej. Potem poszedłem do liceum.

Weekend powitaliśmy Jesienną Deprechą a pożegnamy jednym z najbardziej pozytywnych piosenek jakie znam. Jeff Lynne gościł już u nas nie tylko ze swoim zespołem flagowym, Electric Light Orchestra, ale również z najbardziej super z grup Traveling Wilburys. Jego wartość jako producenta doceniali zaproszeniami do współpracy wielcy formatu Toma Pettiego, Roy’a Orbisona czy The Beatles. Praca z tymi ostatnim stała się dla Lynne’a na tyle dużym przeżyciem, że wywarła kapitalny wpływ na jego dlaszą działalność muzyczną. John Lennon nazwał kiedyś ELO synami The Beatles, a sam Lynne stwierdził, że jego zamysłem przy tworzeniu zespołu było kontynuowanie od miejsca, gdzie czwórka z Liverpoolu skończyła. Zresztą wpis na wikipedii nie dostaje się za nic.

Mr Blue Sky pochodzi z podwójnego albumu Out of the Blue, największego komercyjnego sukcesu zespołu. Pierwszą stronę drugiegio winyla zajmowała Concerto for a Rainy Day, czteroczęściowa suita zainspirowana ulewami, jakich doświadczyli muzycy w Szwajcarii, w trakcie nagrywania albumu. W końcu jednak chmury rozgonił wiatr i pojawił się Pan Błękitne Niebo.

Written by bebuk

Poniedziałek, 16.01.2012 at 21:54

Napisane w 70s

Tagged with , , ,

Jak oldschool memem się stał

leave a comment »

Natknąłem się kiedyś na internetowego mema pt. Apache. Był to wpadający w ucho instrumentalny, nie licząc śmiechów, wycia i 2 zdań na krzyż, utwór okraszony ultrażenującym teledyskiem, na którym przebrani w stroje… Apaczów artyści szczerzą zęby do kamery. Frędzle w strojach aż wylewają się poza kadr, trzy wspaniałe Indianki kuszą powabami swego ciała grającego na klawiszach faceta z „wąsami na przedzie” (nieznośnie, do bólu wręcz przypominającego mi Toma Sellecka), potem następuje krótkie solo i wyborny układ taneczny a’la disco z chwytliwym „A-pa-che-pa-che boy” (tutaj znów przypomina mi się takie oto kuriozum).

Kawałek oczywiście ma swój początek nie tutaj, lecz prawie 20 lat wcześniej i nagrał go zespół The Shadows. Oryginalna wersja nie jest już upstrzona krótkimi wstawkami tekstowymi wątpliwej jakości i jest jakby bardziej na serio :-) Z zespołem związany był Cliff Richards, dla którego tak naprawdę został założony (jako tzw. backup band, czyli zespół, który gra jako tło dla wokalisty) i nazywał się początkowo The Drifters. Potem przemianowali się na The Shadows z powodu kolizji nazw; co ciekawe w czasie przemianowania nie było w zespole ani jednego muzyka z pierwotnego składu.

The Shadows — Apache

P.S. Dla odpornych psychicznie wspomniany mem

Written by msq

Sobota, 3.12.2011 at 23:01

Napisane w 60s, 70s

Tagged with , , , ,

Oldskul jest wszędzie

2 Komentarze

Pomyślałem sobie całkiem niedawno, że możnaby tu wrzucić coś Joplin. W bardzo ciekawych miejscach słuchałem ostatnio jej utworów — w Namche Bazaar, kiedy słyszałem wieczorami jej najbardziej znane kawałki (razem z innymi Pink Floydami, Beatlesami i AC/DC). Doszliśmy do wniosku, że kiedyś jakiś turysta przyniósł tam w formie cyfrowej swoją nutotekę i zostawił w barze w ten sposób zapewniając, że co wieczór w sezonie będzie odtwarzana ta sama, maksymalnie kilkugodzinna playlista.

Wczoraj relaksując się w knajpie krakowskiej Janis znowu mnie dopadła utworem „Piece of My Heart”. Tego już za wiele, wszystkie znaki na ziemi mówią mi jedno — wrzuć Joplin. No to wrzucam. Z albumu „Pearl” utwór „Cry Baby”. Albumu wydanego w 1971 roku, co jest o tyle ciekawe, że wokalistka dołączyła do słynnego Klubu 27 w 1970 roku. Do tego czasu zdążyła jednak nagrać na tyle dużo materiału, że zebrało się na całą płytę, która po jej śmierci (a jakże) wspieła się na szczyt rankingów i nie schodziła stamtąd przez długi okres.

Janis Joplin — Cry Baby

Written by msq

Sobota, 26.11.2011 at 14:10

Napisane w 70s

Tagged with , , ,

Sól ziemi

leave a comment »

W przyszłym roku Stonesom stuknie pół wieku. Panowie wydali 29 płyt studyjnych, a lata znajomości, nałogów i walk o artystyczną dominację w zespole doprowadziły Keitha Richardsa do wyznania, że z Mickiem Jaggerem już nie są przyjaciółmi, ale na zawsze pozostaną braćmi.

Ogólnie przyjętym jest, zarówno wśród słuchowni, jak i w samym zespole, że najlepszą ich płytą jest Exile on Main Street i o ile ciężko jest piszącemu te słowa zaprzeczyć przedniości materiału, który się na nie znalazł, o tyle serce stuka w rytmie sambowego Sympathy for the Devil.

Beggar’s Banquet, album, który otwiera powyższy kawałek, został wydany 4 lata przed Exile on Main Street i może właśnie dlatego brzmi szczerzej. Jakość nagrań czasami powoduje szczękościsk, , niektóre kawałki brzmią, jakby powstały i zostały nagrane w tym samym kwadransie, Jagger naśladujący amerykański akcent to już kompletna błazenada, że o stwierdzeniu, że za 15-latki nie wieszają nie wspomnimy.

Ale cóż zrobić, gdy ta przekładanka manifestu politycznego i teksańskiej potańcówki buja jak cholera. Do tego na koniec jeszcze, że użyję terminologii kaczkowskiej, perełka. Przez 43 lata wykonana tylko 6 razy na koncertach, między innymi na koncercie ku czci ofiarom 11 września 2001, i będąca jedną z niewielu, na których można posłuchać Keitha Richardsa śpiewającego.

Mimo nawoływań do modlitw za zwykłych piechurów, piosenka jest tak naprawdę wyrazem przepaści jaka już wtedy powstała między zespołem a szarymi ludźmi. Podniosły hymn, zamieniający się na końcu w pędzące gospel, Salt of the Earth

Written by bebuk

Poniedziałek, 14.11.2011 at 22:48

Napisane w 60s

Tagged with ,

Film na wieczór

leave a comment »

Długi weekend płynie, a miliony Polaków pędzą od grobu do grobu rozpoczynając na każdym zwyczajowy proces utleniania knota, zakupując trupie miodki i inne nekro-delicje oraz powodując niemiłosierne korki.

Polska raczej horrorem nie stoi, więc w poszukiwaniu czegoś bardziej rozrywkowego musimy udać się w znanym, anglofońskim, kierunku. Damy sobie spokój z satanistyczną indoktrynacją przy pomocy dyni i pajęczyny, zajrzymy za na to playlisty układane specjalnie na imprezy halloweenowe.

W 1975 roku wyszedł film The Rocky Horror Picture Show, adaptacja musicalu o tym samym tytule. Niesiony duchem glam rocka, opowiada on o transwestycie z miasta Transexual w Transylwanii (a ja znowu o polityce). Tak, dobrze słyszeliście. Główny bohater, mężczyzna w średnim wieku, pląsa w fatałaszkach w stylu Moulin Rouge i wraz z doborową grupą dziwadeł gości śpiewa późnego rock’n’rolla. Nie mówcie potem, że nikt was nie uprzedzał.

Ścieżka dźwiękowa z TRHPS (filmy kultowe muszą mieć zwyczajowe skrótowce) zagościła na dobre na imprezowych playlistach głównie za sprawą piosenki Time Warp, która w niektórych kręgach stała się halloweenowym Last Christmas, a która mogłaby z powodzeniem służyć za dzisiejszy oldskul. Zostawię was sam na sam z Timem Currim, albo Doktorem Frank-N-Furterem.

The Rocky Horror Picture Show – Sweet Transvestite

Written by bebuk

Poniedziałek, 31.10.2011 at 16:07

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Piosenka ludowa

leave a comment »

Proszę o zapięcie pasów, a co delikatniejsi powinni przygotować sole trzeźwiące. Opuszczamy rejony progresywnych konceptów, nieśmiertelnych riffów i dopieszczonych aranżacji z lat osiemdziesiątych. Udajemy się za to na wiejską zabawę w Meksyku, aby posłuchać piosenki, która w prostych słowach zachęca do tańca i chyba każdy kto ją usłyszy przyzna, że dźwięki same wprawiają kończyny w rytmiczne podrygiwanie. Zapraszam na przetwory z agawy, śmierdzącą intensywnie pachnicą fasolę i solidny kawałek muzyki od waszych mariachi z Repozytorium Oldskulu.

Początki szlagieru datują się aż na wiek XVII, powstały dziesiątki jego wersji, lecz trzeba było doczekać dwudziestym wieku i aranżacji Ritchiego Valensa, żeby spopularyzować go na całym świecie. Sam Ritchie jest postacią niezwykła – od dzieciństwa przejawiający niezwykły talent muzyczny, prekursor rock n’ rolla, którego karierę przedwcześnie zakończyła tragedia. Zginął bowiem w katastrofie małego samolotu, którym podróżował wówczas także inny gigant muzyki – Buddy Holly. Wydarzenie to było na tyle wstrząsające by wśród współczesnych doczekać się określenia dnia w którym umarła muzyka…

Nie pogrążamy się jednak w smutnych rozmyślaniach, choć pogoda zaczyna sprzyjać temu, powitajmy w RO piosenkę, która rozgrzeje w chłodny jesienny wieczór.

Ritchie Valens – La Bamba

 

Written by bzofik

Środa, 5.10.2011 at 19:33

Napisane w 50s

Tagged with , , ,

Przypadkowy hit

leave a comment »

Historia muzyki „rozrywkowej” nie jest historią wirtuozerii, instrumentalnej i wokalnej sprawności i przemyślanych kompozycji, a wynikową alkoholu, narkotyków, braków w warsztacie i wizji, która często nie wykraczała poza sławę i kopulację. Nic więc dziwnego, że jeden z najbardziej znanych riffów w historii muzyki powstał w wyniku niewyobrażalnej wręcz serii przypadków.

W 1957 roku na stronie B singla Richarda Berriego pojawiła się piosenka, która, przeleżawszy 2 lata w szufladzie, wreszcie ujrzała światło dzienne, czy raczej rowek płyty. Inspirowana cha-chą, opowiadała o jamajskim marynarzu, tęskniącym za swoją dziewczyną i werbalizującym swoje smutki w dialekcie tak sztucznym, że brakuje tylko wyrazu mon na końcu.

Żaden wielki hit to nie był, ale piosenka zdobyła lokalną popularność i Berry sprzedał prawa do niej za 750 dolarów (prawie 6.000 w dzisiejszych pieniądzach). Prawdopodobnie tu zakończyłaby się cała historia gdyby nie miejscowe zespoły garażowe.

Oryginalne Louie Louie
wręcz prosi się o cover, szczególnie gdy wykonawcy są technicznie ograniczeni. W 1963 roku zespół The Kingsmen wynajął za 36 dolarów czas w studiu nagraniowym, gdzie też postanowili zarejestrować swoją wersję. Tekst został spisany ze słuchu, w czym stylizacja językowa użyta w piosence nie pomogła.

Powiedzieć, że wokalnie wykonanie jest niechlujne to jak nie powiedzieć nic. Wokalista był w słabej formie (chłopaki poprzedniej nocy „koncertowali” do późna) i jakby tego było mało, postanowił zatuszować nieznajomość tekstu mamrotaniem. Co więcej po solówce wyrwał się za wcześnie do mikrofonu.

I dalej pewnie nikt by nie usłyszał o Louie Louie gdyby nie FBI. Mamrotany wokal sprawił, że zaczęto podejrzewać The Kingsmen o umieszczenie w tekście jakichś obsceniczności. Podanie tej informacji do wiadomości publicznej sprawiło, że oryginalny nakład rozszedł się na pniu, a tysiące nastolatków z wypiekami na twarzy próbowało dosłuchać się jakie to świństwa wyśpiewywał Jack Ely.

Tym, co kto usłyszał, na pewno zainteresowaliby się terapeuci, ale świństw w tekście oczywiście nie było, natomiast FBI wsłuchując się w mamrotanie nie zauważyła soczystego słowa na F w tle.

The Kingsmen – Louie Louie

źródło

Written by bebuk

Poniedziałek, 19.09.2011 at 19:22

Możliwości są nieskończone

leave a comment »

Urodź się w Szkocji, graj muzykę, próbuj zdobyć kontrakt dla swojego zespołu, zasmakuj porażki, rozpocznij karierę solową, zbuduj własne studio, nagraj przebój, produkuj płyty między innym dla The Proclaimers, ożeń się z swoim menadżerem, doznaj wylewu i w jego następstwie afazji, która ograniczy twój słownik do tak, nie, imienia żony i frazy możliwości są nieskończone, wydobrzej, graj w serialach, wydaj książkę z ilustracjami, odbierz nagrodę Ivor Novello, a wszystko to jak pracodawca (NSFW). Rób co chcesz, a i ta będą mylić cię z Iggim Popem.

Tak w trainspottingowym skrócie wygląda życiorys Edwyna Collinsa, bohatera dzisiejszego oldskulu. Edwyn jest autorem przeboju z 1994 umieszczonego na liście 100 największych zespołów jednego hitu stworzonej przez VH1. Piosenka ta została napisana jako hołd dla Iggiego Popa, więc można powiedzieć, że Szkot sam jest sobie winien, że internety mylnie przypisują autorstwo Ojcu Chrzestnemu Punku. Cóż powiedzieć, głos jest bardzo podobny.

Edwyn Collins – A Girl Like You

Written by bebuk

Poniedziałek, 23.05.2011 at 21:02

Żyć szybko, umrzeć staro*

leave a comment »

Są ludzie, których nie da się nie lubić. Lata w show biznesie, rzeki alkoholu, ścieżek więcej niż w parku, lekko odpychający wygląd i rozpoznawalność, której nie powstydziłby się żaden celebryta na świecie. I nie mówimy tu o Charliem Sheenie, ćpaniu tygrysiej krwi i Charliego Sheena. Jedynym powodem, dla którego tygrysy oddają krew, są pieniądze, które mogą szybko wydać na działeczkę Lemmiego Kilmistera.

Właściwie każde zdanie o 65-letnim muzyku zaczyna się od słowa podobno. Podobno jego krew mogłaby być używana w strzykawkach w celach śmierci, podobno od 30 roku życia pije butelkę Jacka Danielsa dziennie, podobno próbował każdego narkotyku, którego nie trzeba sobie wstrzykiwać, podobno przez jego alkowę (jak i kuchnię, schody, kort tenisowy, piwnicę i wszystkie pozostałe pomieszczenia) przewinęło się ponad 1.500 białogłów.

Do tego dochodzi specyficzny wygląd Lemmiego: bokowąsy, kowbojskie kapelusze, dwie potężne brodawki na twarzy i nienaturalnie wysoko umieszczony mikrofon. Nie da się też odmówić mu dystansu do samego siebie.

Do tego dochodzi muzyka. Jego Motörhead od 1975 roku gra dokładnie to samo, muzykę opierającą się modom, trendom ale i wszelkiej ewolucji, pozostając najbardziej rozpoznawalnym brzmieniem na świecie. Lemmy twierdzi, że za 10 lat będą grali dokładnie tak samo, tylko głośniej.

Lemmy zaczął grać na basie z musu, podobno nigdy tak naprawdę się tego porządnie nie nauczył i nadal gra jakby miał w ręce elektryka. No i ten śpiew! Wikipedia twierdzi, że jest to coś w rodzaju barytonu, ale jego maniera śpiewania sprawia, że wypada poza ramy takich klasyfikacji. Kto się zna niech sam posłucha próbki Lemmiego śpiewającego.

Nic dziwnego, że Lemmy stał się legendą, z którą współpraca jest nobilitacją dla takich tuz jak Slash, Dave Grohl (lekko NSFW) czy Ozzy Osbourne, któremu Lemmy pisał piosenki na świetny No More Tears. W geekowsko-metalowych kręgach (bardzo specyficzne środowisko) istnieje nawet takie powiedzenie, że nie da się stwierdzić, kto wygrałby walkę między Lemmim a Bogiem, bo to jedna i ta sama osoba.

Dla słabych w uszach wrzucam wersję akustyczną, pozostali zaś gitary powietrzne albo klawiatury w dłoń i jedziemy.

Motörhead – Ace of Spades

*tytuł nawiązuje do filmu dokumentalnego zrobionego przez BBC. Polecam obejrzeć chociażby pierwsze 10 minut, żeby zobaczyć jak wygląda Lemmy w świetle dziennym.

Written by bebuk

Poniedziałek, 18.04.2011 at 12:07

Napisane w 80s

Tagged with , , ,