Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Posts Tagged ‘zespół jednego przeboju

Piosenki lokowane

with one comment

Jak byłem młody i naiwny to zawsze zastanawiało mnie dlaczego zespoły zgadzają się, żeby ich piosenki stanowiły tło dla uśmiechniętych pań opowiadających o wyciekach intymnych. Cóż, w przeciwieństwie do mężczyzn nieużywających produktu X, pieniądze nie śmierdzą. Chyba za stary już jestem, żeby z piedestału samozwańczo piętnować autorów wszelkiego rodzaju muzyki najpierw nakłaniającej do konsumpcji dóbr.

Dobrze dobrana piosenka sprzeda każdy produkt, szczególnie gdy wpadnie w ucho. Ciekawe, czy spełni się koszmarna wizja przyszłości z Demolition Man, gdzie chwytliwe jingle zastąpią muzykę, gdzie Susanna na zawsze już będzie HD Fun Packiem (wpisy pod oryginałem świadczą, że już tak się stało). Z drugiej strony całe moje żale są mało warte, bo brak mi konsekwencji. Wyłbym w agonii i wyrywał włosy z głowy, gdyby David Bowie wspomagał sprzedaż środku na intymny świąd, a jako, że wspiera serwisy muzyczne to jakoś mi to nie przeszkadza. Hipokryta jestem.

W reklamie właśnie ma źródło proces myślowy, które doprowadził mnie do tego miejsca. Jakiś czas temu dwóch Djów ukrywających się pod nazwą Duck Sauce wypuściła niedorzecznie chwytliwy kawałek Barbra Streisand. Pierwszy marketingowiec, który usłyszał ten kawałek pewnie zaślinił stół wyobrażając sobie swój produkt kojarzony z dźwiękami tak mocno wbijającymi się w móUUUUUUUUUUUUUUUU Barbra Streisand.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie założyli okularów w grubej oprawce, swetra rosyjskiego marynarza i głaszcząc kota nie stwierdzili, że to i tak cover i oryginał był lepszy. Źródło inspiracji Duck Sauce tkwi prawdopodobnie w kawałku Boney M Gotta go home.

My jednak cofniemy się jeszcze dalej. W 1973 roku niemiecki zespół Nighttrain wydał singiel Hallo Bimmelbahn opowiadający o rozterkach sercowych chłopca, którego dziewczyna odjeżdża pociągiem (stąd też UUUUUUUUUU). Prawdopodobnie o istnieniu zespołu i piosenki dowiedzieliby się tylko dumni właściciele płyt Popschlager-Hitmix, gdyby nie wspomniane wyżej Bonny M, a dokładniej Frank Farian, szara eminencja stojąca za ich sukcesem, która postanowiła przywłaszczyć sobie piosenkę Nighttrain.

Przedstawiamy Nighttrain – Hallo Bimmelbahn i spróbujcie nie powiedzieć ani raz Barbra Streisand.

Written by bebuk

Czwartek, 12.04.2012 at 21:28

Po jednej nutce

leave a comment »

Różnymi drogami oldskul dociera do słuchaczy. Radio, telewizja, internet to najpopularniejsze środki masowego przekazu, ale hit może trafić do nas z innego źródła: z gry komputerowej. Nie ma się co dziwić: to niezwykle popularna rozrywka, gdzie widownia jest bardzo specyficzna, targetować można łatwo różne produkty, w tym i muzykę. Sporo (facetów?) przechodziło przez ten dziwny okres swojego życia, kiedy gry komputerowe były wszystkim, nie ominęło to także i mnie. W czasach młodości grywało się w to i owo, nie mówię tu zresztą tylko za siebie, bo pozostali Repozytorzy także mają co nieco na sumieniu. Jedną z żelaznych pozycji z czasów podstawówki była fifa. Celowo małą literą, bo składały się na ten wyraz najprzeróżniejsze „kopaniny”, z których najpopularniejsza była seria FIFA – zjawisko podobne do „pampersów” i „adidasów”, wiecie o co chodzi. Nie byłem oczywiście jedynym z grających, rzesze dzieciaków wybierały elektroniczną piłkę gdy na dworze mróz albo ludzi do kopnięcia nie było, popularność tej serii była wtedy gigantyczna; nie wiem jak sprawa się ma teraz, bo już mnie to nie bawi jak wtedy, ale podejrzewam, że zmieniło się niewiele — nadal elektroniczną piłkę kopią setki tysięcy. Tyle tła. Teraz ad rem.

Każde wydanie FIFY okraszone było dopracowanym menu, w którym w tle przygrywały różne kawałki. Czasem elektroniczne, czasem punk–rockowe, jedno jest pewne: dla każdego gracza była to muzyka, która później kojarzyła mu się tylko i wyłącznie z jednym. Już pierwsze dźwięki uruchamiały te zapadki w mózgu, które prowadziły prosto do jednego: „fifa”. Zjawisko nie jest rzecz jasna specyficzne tylko dla symulacji piłki, ale tutaj było dla mnie bardzo wyraźne. I z niego wyciągnąłem dzisiejszy kawałek, było ich zresztą więcej, ale wybrałem taki, który najbardziej mi zapadł w pamięć. Myślę, że niejedna osoba ma te same odczucia. Rok ’98. Mistrzostwa Świata w piłce nożnej we Francji.

Chumbawamba — Tubthumping

Written by msq

Poniedziałek, 13.02.2012 at 19:38

To nie policja

leave a comment »

Sobotnim popołudniem jechałem sobie przez targane przestępczością ulice Vice City, gdy DJ Toni z radia Flash FM zaserwował mi kawałek, który, byłem przekonany, pochodził z katalogu The Police. Niby muzycznie nie brzmiał jak inne znane mi ich dokonania, ale ten charakterystyczny głos Stinga z pseudo-jamajskim akcentem (bo przecież nie da się śpiewać niczego inspirowanego reggae normalnie akcentując słowa) nie pozostawił w mojej głowie grama wątpliwości co do wykonawcy. Teraz, po kilkukrotnym przesłuchaniu kawałka, dochodzę do wniosku, że podobieństwo do The Police jest żałośnie nikłe. W każdym razie, napędzany wtedy pożywnym sucharem pędziłem ulicami nieistniejącego miasta, zapomniawszy całkiem, że na zlecenie bossa mafijnego miałem złamać nogę jakiemuś gościowi.

Postanowiłem zlokalizować kawałek, poszperałem, pogrzebałem i znalazłem, uwaga brytyjskie pop rock/power pop power trio The Outfield. Panowie z Londynu mogą z powodzeniem walczyć z tuzami pokroju Europe o tytuł najprawdziwszego zespołu jednego przeboju. Po wydaniu w 1986 debiutanckiego Play Deep,z przebojem Your Love, powoli zsuwali się w przepaść nierozpoznawalności. Piosenka natomiast zaczęła żyć własnym życie i oprócz miejsca na niemal każdej składance z hitami lat osiemdziesiątych uzyskała status kawałka kultowego, scoverowanego, według cioci Wikipedii, ponad 1000 razy.

The Outfield – Your Love (uwaga: klip może wywołać nostalgię bądź chichot, w zależności od wieku oglądającego)

Written by bebuk

Niedziela, 22.01.2012 at 15:53

Napisane w 80s

Tagged with , , , , ,

Pogrobowce

leave a comment »

TL;DR: Nawet po śmierci gatunku rodzą się jego zdeformowane dzieci.

Zarzutów, że handlujemy tu kiczem nie da się uniknąć, szczególnie gdy towarem, który rozprowadzamy są utwory znane i kochane (czytaj: kołysane falami radiowymi ad nauseam) i jako takie pozostające w kręgu mainstreamu.

Jakiś czas temu, oglądając świetny serial BBC Seven Ages of Rock przypomniała mi się nauczycielka od polskiego z liceum, do której cała nasza Repozytorowa trójka ma duży sentyment. W chwili zapomnienia, pani R. potraktowała bandę nastolatków jak dorosłych i zaczęła opowiadać o następstwie epok literackich. Wyrysowana została na tablicy sinusoida, na której zaznaczono jak każda kolejna epoka odrzuca założenia, tematykę i stylistykę tej bezpośrednio ją poprzedzającej, a naśladuje i rozwija tę jeszcze wcześniejszą. Seven Ages of Rock stara się prześledzić właśnie to następowanie po sobie kolejnych okresów w muzyce.

Kiedy można powiedzieć, że epoka się kończy? Gdy pojawiają się utwory wtórne, mające na celu naśladować, a nie rozwijać czy nawet rzucać wyzwanie konwencji. Jeśli chodzi o muzykę, takim momentem jest przejście całego gatunku do mainstreamu. Z nowszych przykładów, grunge skończył się gdy powstał Nickleback, metal musiał iść do kąta i przemyśleć swoją postawę gdy pojawił przeróżne RATTy, a funk czy rap metal, jak kto woli, zabił Limp Bizkit. Nikt mi nie wmówi, że szanujący się fani ulicznego hip hopu słuchali jak Peja w MTV reprezentował biedę.

Parę dni temu pojawiła się na Repo Janis Joplin, artystka której występ na Woodstocku był łabędzim śpiewem epoki. Hendrix, Morrison, Brian Jonesa, i Joplin opuścili scenę, więc trzeba było publice dostarczyć jakichś zastępców.

W 1969 nieistniejący już wtedy zespół The Zombies wspiął się na trzecie miejsce pierwszej setki Billboardu z kawałkiem Time of the Season. Utwór z jednej strony nawiązywał do lata miłości, ale z drugiej orgastyczne Ahhh i pytanie Who’s your daddy?/Is he rich like me? wywołują bardziej skojarzenia z alfonsem z Taksówkarza niż Chongiem.

The Zombies – Time of the Season

Written by bebuk

Wtorek, 29.11.2011 at 11:44

Przypadkowy hit

leave a comment »

Historia muzyki „rozrywkowej” nie jest historią wirtuozerii, instrumentalnej i wokalnej sprawności i przemyślanych kompozycji, a wynikową alkoholu, narkotyków, braków w warsztacie i wizji, która często nie wykraczała poza sławę i kopulację. Nic więc dziwnego, że jeden z najbardziej znanych riffów w historii muzyki powstał w wyniku niewyobrażalnej wręcz serii przypadków.

W 1957 roku na stronie B singla Richarda Berriego pojawiła się piosenka, która, przeleżawszy 2 lata w szufladzie, wreszcie ujrzała światło dzienne, czy raczej rowek płyty. Inspirowana cha-chą, opowiadała o jamajskim marynarzu, tęskniącym za swoją dziewczyną i werbalizującym swoje smutki w dialekcie tak sztucznym, że brakuje tylko wyrazu mon na końcu.

Żaden wielki hit to nie był, ale piosenka zdobyła lokalną popularność i Berry sprzedał prawa do niej za 750 dolarów (prawie 6.000 w dzisiejszych pieniądzach). Prawdopodobnie tu zakończyłaby się cała historia gdyby nie miejscowe zespoły garażowe.

Oryginalne Louie Louie
wręcz prosi się o cover, szczególnie gdy wykonawcy są technicznie ograniczeni. W 1963 roku zespół The Kingsmen wynajął za 36 dolarów czas w studiu nagraniowym, gdzie też postanowili zarejestrować swoją wersję. Tekst został spisany ze słuchu, w czym stylizacja językowa użyta w piosence nie pomogła.

Powiedzieć, że wokalnie wykonanie jest niechlujne to jak nie powiedzieć nic. Wokalista był w słabej formie (chłopaki poprzedniej nocy „koncertowali” do późna) i jakby tego było mało, postanowił zatuszować nieznajomość tekstu mamrotaniem. Co więcej po solówce wyrwał się za wcześnie do mikrofonu.

I dalej pewnie nikt by nie usłyszał o Louie Louie gdyby nie FBI. Mamrotany wokal sprawił, że zaczęto podejrzewać The Kingsmen o umieszczenie w tekście jakichś obsceniczności. Podanie tej informacji do wiadomości publicznej sprawiło, że oryginalny nakład rozszedł się na pniu, a tysiące nastolatków z wypiekami na twarzy próbowało dosłuchać się jakie to świństwa wyśpiewywał Jack Ely.

Tym, co kto usłyszał, na pewno zainteresowaliby się terapeuci, ale świństw w tekście oczywiście nie było, natomiast FBI wsłuchując się w mamrotanie nie zauważyła soczystego słowa na F w tle.

The Kingsmen – Louie Louie

źródło

Written by bebuk

Poniedziałek, 19.09.2011 at 19:22

Poniedziałek

2 Komentarze

Dziennik repozytora. Data gwiezdna 65029.8. Znowu poniedziałek.

Zabrzmi to trywialnie, ale nie lubię poniedziałku. Jak sam nie masz wystarczająco problemów z powrotem do siebie po weekendzie to dowalą ci jeszcze jakąś głupią robotę, w której oprócz tuszowania własnych niekompetencji będziesz musiał naprawić czyjeś błędy. Byle do wtorku.

Może więc oldskula na rozluźnienie? W 1979 roku drugi, obok Bono, naczelny zbawca świata – Roibeard Mac Giolla Dhuibh, znany także jako Bob Geldof wyśpiewał hit I don’t like Mondays. Znany teraz najbardziej jako odtworca roli Pinka w The Wall, dowodził on wtedy kapelą The Boomtown Rats, która miała pewną, że się tak wyrażę, inklinację ku makabrze. Dowód? Najradośniejsza i najbardziej bujająca piosenka o Hitlerze. Samo I don’t like Mondays nie jest też niewinnym zapisem dnia w biurze. Tytuł odnosi się do powodu, dla którego siedemnastoletnia Brenda Ann Spencer zamordowała 2 i raniła 9 osób strzelając z okna swojego domu.

The Boomtown Rats – I don’t like Mondays

Written by bebuk

Poniedziałek, 11.07.2011 at 22:33

Napisane w 70s

Tagged with , , , ,

Możliwości są nieskończone

leave a comment »

Urodź się w Szkocji, graj muzykę, próbuj zdobyć kontrakt dla swojego zespołu, zasmakuj porażki, rozpocznij karierę solową, zbuduj własne studio, nagraj przebój, produkuj płyty między innym dla The Proclaimers, ożeń się z swoim menadżerem, doznaj wylewu i w jego następstwie afazji, która ograniczy twój słownik do tak, nie, imienia żony i frazy możliwości są nieskończone, wydobrzej, graj w serialach, wydaj książkę z ilustracjami, odbierz nagrodę Ivor Novello, a wszystko to jak pracodawca (NSFW). Rób co chcesz, a i ta będą mylić cię z Iggim Popem.

Tak w trainspottingowym skrócie wygląda życiorys Edwyna Collinsa, bohatera dzisiejszego oldskulu. Edwyn jest autorem przeboju z 1994 umieszczonego na liście 100 największych zespołów jednego hitu stworzonej przez VH1. Piosenka ta została napisana jako hołd dla Iggiego Popa, więc można powiedzieć, że Szkot sam jest sobie winien, że internety mylnie przypisują autorstwo Ojcu Chrzestnemu Punku. Cóż powiedzieć, głos jest bardzo podobny.

Edwyn Collins – A Girl Like You

Written by bebuk

Poniedziałek, 23.05.2011 at 21:02

Siostry spod znaku klonowego liścia

3 Komentarze

Dziś w Repozytorium Oldskulu krótka wycieczka na drugą półkulę, do krainy hokeistów oraz Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Tak się bowiem składa, że na północ od granicy Stanów Zjednoczonych mieszkają całkiem muzykalni ludzie. Potrafią zaśpiewać i wesoło i smutno, doczekali się kilku gwiazd rozpoznawanych na całym świecie. Dziś wrócimy do odrobinę zapomnianego już zespołu Heart, który międzynarodowy sukces i rozpoznawalność zawdzięcza prezentowanej poniżej piosence. Niby nic nadzwyczajnego  – w warstwie muzycznej klasyczne lata osiemdziesiąte, ładne harmonie wokalne i tekst cokolwiek nadmiernie emocjonalny. Dla wielu te atrybuty nie są zbyt zachęcające, ale nigdy nie ukrywałem, że jestem zaprzysięgłym miłośnikiem muzyki sprzed trzech dekad. Co by nie powiedzieć, nie było wtedy tylu „hitów” będących obrazą dla rozumu, ani też wykonawcy nie zamykali się w studiu na dwa lata by sami się zagubić w gąszczu produkcji, w poszukiwaniu mitycznego „oryginalnego brzmienia”.

To co osiągnęły siostry Ann i Nancy Wilson (tak przy okazji, Wilson to bardzo „muzyczne” nazwisko, wystarczy zerknąć tu i tam)  to jak dla mnie idealna kombinacja składników na piosenkę – nie produkt i nie utwór mający zmienić świat, po prostu piosenkę. I dlatego przypominam je dziś w naszym Repozytorium.

Heart – Alone

Written by bzofik

Środa, 23.03.2011 at 07:26

Ten, w którym dziewczyna staje się kobietą

leave a comment »

Nawiązywaliśmy już na naszym blogu do muzyki filmowej. Czy to przez skojarzenia z konkretnymi obrazami, czy też przez wielokrotne użycie tych samych kawałków, w jakiś sposób piosenki z filmów zostają na dłuższy czas w pamięci. Niektórzy mogą twierdzić, że po prostu kolejne generacje widzów zapoznawane są ze znanymi kawałkami, czy to w wersji oryginalnej, czy też scoverowanymi na nową modłę. I można narzekać, że nowe wersje nie sięgają oryginałom do zelówek i że przemysł filmowy korzysta z Zasady Mamonia prostym sposobem uatrakcyjniając swoje obrazy.

Jest jeden reżyser, wspomniany zresztą już na Repozytorium, który za pomocą piosenek znanych, mniej znanych i zapomnianych perełek tworzy klimat, nie bójmy się tego słowa, oldskulowy. Właśnie jego filmy, piszące na nowo historie kliszowych gangsterów, podstarzałych bokserów, mistrzów kung fu i Żydo-niedźwiedzi, i stylizowane na kino klasy B, wykorzystują muzykę w sposób odświeżająco odbiegający od standardów Hollywood. Wiem, wiem, prawdziwie niehollywoodzkie i non-konformistyczne jest alternatywne kino gabońskie, ale pan Tarantino jest chyba jedyną osobą, która jest w stanie przedstawić mainstreamowej publiczności scenę, w której grupa oprychów dyskutuje nad znaczeniem piosenki Madonny.

Tarantino znają wszyscy ale kto zna Neila Diamonda, przed tym czapka z głowy. Niby jest trzecim artystą z największymi sukcesami na liście Billboardu, ale niestety w mojej edukacji muzycznej ten pan wcześniej nie zagościł i znam go tylko jako jedno ze źródeł inspiracji Hugh Lauriego i autora paru piosenek coverowanych potem przez mniej lub bardziej lubiane przeze mnie zespoły. Przykłady: wspomniane już I’m a Believer zostało napisane przez Neila Diamonda (którego zresztą wytwórnia oszukała oddając piosenkę zespołowi The Monkees), czy też hit najbardziej jamajskiego zespołu z Birmingham Red Red Wine.

Dziś połączymy Tarantino i Diamonda. Podobno we współczesnym świecie da się w kilku krokach przejść od każdej osoby do dowolnej innej. Ja znam tego, on zna tą, ta uczyła tego i już. Tarantino z Neilem Diamondem możemy połączyć w … jednym kroku. Urge Overkill. Zespół ten nagrał 5 płyt ale znany na szerszą skalę jest tylko z powodu jednego kawałka, Girl, You’ll Be a Woman Soon, nagranego po raz pierwszy w 1967 roku i przywróconego do życia w 1994 na tyle skutecznie, że nie da się o nim mówić nie wspominając o jedynej osobie, która może „zabawiać” się z Marcellusem Wallacem, czyli lolitowatej Pani Wallace granej przez Umę Thurman.

Urge Overkill – Girl, You’ll Be a Woman Soon

Written by bebuk

Wtorek, 1.02.2011 at 20:36

Napisane w 60s, 90s

Tagged with , , ,

Doceń pacynki!

leave a comment »

Wiem, że „Feelings” wykonuje Morris Albert, i że jego czaszka jest dużo bardziej skomplikowana niż czaszka przeciętnego muppeta. Albert jest Brazylijczykiem a nie Szwedem. Coż z tego, że wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że to on nagrał ten kawałek, skoro ja zawsze mam przed oczami wspaniałe wykonanie Beakera — muppeta, któremu w usta otwierają się w bardzo niewygodny do picia sposób, który w niecodzienny sposób potrafi wykonywać „Odę do radości”.

Mam dziwne wrażenie, że muppety są niedoceniane przez wiele osób. Prowadzony w ciekawym wodewilowskim klimacie show dał nam chociażby Mahna–mahna czy (oldskulowy!) „Fever” ze Zwierzakiem i Ritą Moreno. Doceńmy żabę Kermita i świnkę Piggy, chociażby za takie covery „Queen” im się należy. A Morrisa Alberta też doceńmy, chociaż brazylijczyk dał nam o wiele mniej, bo w zasadzie tylko jeden kawałek–pościelówę–wyciskacz łez.

Morris Albert — Feelings

Written by msq

Sobota, 11.12.2010 at 19:08

Napisane w 70s

Tagged with , , ,