Posts Tagged ‘film’
Białe marynarki
Wpadła mi ostatnio w oko notka, że amerykańscy naukowcy twórcy serialu Mad Men przejdą do historii jako pierwsi, którym udało się pozyskać na rzecz srebrnego ekranu utwór The Beatles. Tommorow Never Knows kosztowało bagatela ćwierć miliona dolarów.
Mad Men stanowią kolejny przykład romansu telewizji z muzyką realizowanego czy to w formie przebojowej, jak cała ścieżka dźwiękowa do Life on Mars (który skądinąd polecam jako najbardziej oldskulowy serial świata z zakończeniem bijącym na głowę 6 stóp pod ziemią), parodiującej, jak Flight of the Conchords, czy też wywołującej i znudzenie i nudności, jak Glee (szczerze ostrzegam, że pod linkiem kryje się zło).
Cały fenomen wykorzystywania muzyki nieoryginalnej jako ilustracji telewizyjnych historii sprowadza się jednak do jednego serialu, w którym pustymi ulicami drugiej Hawany, wpatrzeni we wschodzące słońce panowie Crockett i Tubbs powracali do domów kabrioletem . Przestępcy zostali zgarnięci, kobiety zdobyte, na białych marynarkach pojawiły się zacieki potu, a wiatr we włosach uniemożliwiał rozmowę. Słychać było tylko saksofon.
Serial Miami Vice, znani u nas jako Policjanci z Miami (zawsze mnie zastanawiało co mieli do tego Majowie), był pionierem. W większości produkcji używano muzyki specjalnie tworzonej na cele telewizji (dziś te same utwory prześladują ludzi w Tesco), panowie Crockett i Tubbs zaś, dzięki pieniądzom producentów, którzy wydawali po 10.000 na odcinek na same prawa do muzyki, mogli być twardzi w rytmie hitów lat 80-tych. Niektórzy wielcy nawet dostawali rólki.
Swoje miejsce na ścieżce dźwiękowej znalazł także Glenn Frey, znany jako założyciele The Eagles, który już solowo zmajstrował takie oto arcydziełko:
Glenn Frey – You Belong to the City
Huta miłości
Od Walentynek nie da się uciec. Nawet celowe unikanie ich jest w pewien pokręcony sposób świętowaniem dnia całusków i aniołków. Zresztą plan na dzień przedwczorajszy, czyli nie robienie niczego walentynkowego, się nie powiódł, jako że moje mocne postanowienie zostało zmiękczone przez promocję WALENTYNKOWĄ na karnet na squasha. Będąc oczywiście towarzysko niezręcznym zacząłem się zastanawiać, co sobie pomyślą gdy na 4 wejścia na karnecie przyjdę z dwoma różnymi dziewczynami oraz mężczyzną, który mógłby grać Gimliego.
Do tego właśnie w Walentynki skończyłem książkową wersję Łowcy Jeleni, raczej nieszczególną próbę beletryzacji filmu, który nie na jelenie polował ale na złote statuetki. Film ten nie jest z gatunku komedii romantycznych i zamiast 4 wesel i pogrzebu, jest jedno wesele, mogiły zbiorowe i zespół szoku pourazowego. W jednej z najbardziej słodko-gorzkich scen w historii kina grupa hutników urządza sobie przedweselną posiadówkę w barze, gdzie grają w bilard, piją i rozmawiają o życiu i śmierci, aby w pewnym momencie chóralnie odśpiewać puszczaną akurat z szafy grającej piosenkę.
Can’t Take My Eyes Off You zostało nagrane przez Frankiego Vialliego w 1967 roku, a potem scoverowane przez różnych artystów. Zaśpiewał ją Frank Sinatra, o którym można by powiedzieć, parafrazując jedną z zasad internetu, że jeśli coś istnieje to Frank to zaśpiewał. Dosłodził ją do obrzydliwości Julio Iglesias (uwaga nagie dzieci). Wrzucili ją na b stronę jakiegoś singla Manic Street Preachers, a Lauryn Hill, której to wersja była moją pierwszą (niezbadane są drogi oldskulu), dołożyła taneczny bit. Piosenka wymościła sobie cieplutkie miejsce w komediach romantycznych, a dla mnie już na zawsze będzie kojarzyła się z Christopherem Walkenem kręcącym pupą i pijanymi hutnikami.
Frank Vialli – Can’t Take My Eyes Off You
Aż poleje się krew
UWAGA: Ze względu na tematykę post zawiera linki do scen przemocy i, co gorsze, spoilery.
Wybrałem się ostatnio na Dziewczynę z Tatuażem i jak się okazało oldskulu było więcej niż się spodziewałem, powiedziałbym nawet, że dwa razy więcej. Nie będę zdradzał niczego, ale oprócz świetnie brzmiącego Immigrant Song Trenta Reznora i Karen O pojawiała się pewna, dosyć pozytywna zresztą piosenka, która przez kompletny dysonans nastrojów, sprawia, że bardzo niepokojąca scena wydaje się jeszcze brutalniejsza. (Kto chciałby wiedzieć co to za piosenka i jak się tam znalazła może wejść tutaj i sprawdzić szósty wpis.)
Zestawienie pop hitów i niepokojącej fabuły nie jest oryginalnym pomysłem Finchera. Kto oglądał Mechaniczną Pomarańczę, nigdy nie spojrzy już tak samo na Singing in the Rain, a kto widział Silent Hill, jeden z niewielu horrorów, którym rzeczywiście udało się mnie przestraszyć, wie jak wykorzystano biblijne konotacje skocznego skądinąd Ring of Fire Casha. Zaś mistrzem dysonansu między muzyką a obrazem wydaje się być Tarantino, który umieszczając Stuck in the Middle with You w scenie tortur wyznaczył szczyt nieosiągalny dla prawie nikogo. Prawie.
W 2000 roku na ekrany kin wszedł amerykański thriller American Psycho, mroczny portret środowiska yuppies lat osiemdziesiątych. Film pokazuje powolne popadanie w szaleństwo głównego bohatera, finansisty z Wall Street, który w najważniejszej scenie morduje swojego wspólnika, wyłuszczywszy mu najpierw swoją opinie na temat zespołu Huey Lewis and the News, a w szczególności ich największego hitu Hip to be Square, piosenki o, że zacytujemy film, przyjemnościach płynących z konformizmu, znaczeniu trendów oraz o samym zespole.
Huey Lewis and the News – Hip to be Square
I po świętach
Prezenty rozdane, barszcz zjedzony, światełek na choince już nawet nie chce się naprawiać. W głowie szumią wczorajsze przygody mieszając się z dźwiękami Bregovicia wspomaganego głosem artystki, której pseudonim niby powinno się odmieniać, ale czy ma być Kaji, Kai, Kayahi nie wiadomo.
Zwykle unikamy dyskretnego uroku pop kolęd ale, że zacytuję ponadczasowe słowa wieszcza, „jak mnie coś wzruszy, rzuca się mnie na uszy”.
The Pogues są angielsko-irlandzką bandą zespołem wykonującym folk-punk i jak na taką grupę przystało muzykę swoją wykonują z hultajską werwą, której nie da się nie lubić. Flety, gitary, dudy i skrzypki przygrywają gdy przechrypnięte głosy opowiadają o straconych przyjaciołach/rudowłosych niewiastach/wybrzeżach Zielonej Wyspy, a w wszystko kojarzy się z wesołą stypą. Śmierć, whiskey, folk-punk.
The Fairytale of New York rok po roku wygrywa konkursy na najlepszą piosenkę świąteczną w Wielkiej Brytanii i nie ma się co dziwić, że w zalewie cukierkowych produkcji irytujących mdląco słodką rodzinnością, głosy zbiera opowieść o żulach i chłopakach z komendy.
The Pogues – The Fairytale of New York
A dla tych co nie lubią dzieciątka Jezus, kawałek The Pogues, który bohaterowie serialu The Wire gromadnie odśpiewują w jednej z najlepszych scen w historii telewizji (uwaga, mały spoiler z drugiego sezonu).
The Pogues – Body of an American
W śmierciochodzie
W 1993 roku na ekrany kin wszedł Arizona Dream, a na ścieżce dźwiękowej melorecytował sobie pewien leciwy rocker do muzyki pewnego człowieka pochodzenia bałkańskiego. Że zabieg łączenia muzyki z odczytami poezji nie zawsze może się publiczności spodobać dowiedzieli się niedawno muzycy takiego zespołu co się dawno temu skończył. W przypadku naszego oldskulu jednak sytuacja wyglądała inaczej.
Emir Kusturica, reżyser wspominanego filmu zaprosił do współpracy Gorana Bregovicia, lidera legendarnego jugosłowiańskiego (czytaj: nieznanego szerzej) Bijelo dugme. Na jednym filmie się nie skończyło, bo muzyka Bregovica roztańczyła też Underground.
Bregovic, po tym jak dokonał wydawało by się niemożliwego umieszczając Bałkany na amerykańskich mapach, postanowił dokonać naprawdę niewyobrażalnego i przywrócił do życia zakurzone truchło kariery Krzysztofa Krawczyka.
Iggy Pop i Goran Bregovic – In the Deathcar
Film na wieczór
Długi weekend płynie, a miliony Polaków pędzą od grobu do grobu rozpoczynając na każdym zwyczajowy proces utleniania knota, zakupując trupie miodki i inne nekro-delicje oraz powodując niemiłosierne korki.
Polska raczej horrorem nie stoi, więc w poszukiwaniu czegoś bardziej rozrywkowego musimy udać się w znanym, anglofońskim, kierunku. Damy sobie spokój z satanistyczną indoktrynacją przy pomocy dyni i pajęczyny, zajrzymy za na to playlisty układane specjalnie na imprezy halloweenowe.
W 1975 roku wyszedł film The Rocky Horror Picture Show, adaptacja musicalu o tym samym tytule. Niesiony duchem glam rocka, opowiada on o transwestycie z miasta Transexual w Transylwanii (a ja znowu o polityce). Tak, dobrze słyszeliście. Główny bohater, mężczyzna w średnim wieku, pląsa w fatałaszkach w stylu Moulin Rouge i wraz z doborową grupą dziwadeł gości śpiewa późnego rock’n’rolla. Nie mówcie potem, że nikt was nie uprzedzał.
Ścieżka dźwiękowa z TRHPS (filmy kultowe muszą mieć zwyczajowe skrótowce) zagościła na dobre na imprezowych playlistach głównie za sprawą piosenki Time Warp, która w niektórych kręgach stała się halloweenowym Last Christmas, a która mogłaby z powodzeniem służyć za dzisiejszy oldskul. Zostawię was sam na sam z Timem Currim, albo Doktorem Frank-N-Furterem.
The Rocky Horror Picture Show – Sweet Transvestite
Nóż typu Rambo
Początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce to setki nowopowstałych czasopism kolorowych. Wiele z nich użyczało swych szpalt reklamom sklepów wysyłkowych oferujących niesamowite „skarby”, zbyt wyrafinowane dla zwyczajnych uczciwych placówek handlowych. Żelazną pozycją wśród tych produktów był nóż nawiązujący, co najmniej wyglądem, do kozika, z którym szalał na ekranach Sylvester Stallone wcielając się w rolę weterana z Wietnamu. Wszyscy (podówczas dziatwa szkolna) wzdychaliśmy do tego śmiercionośnego narzędzia, ale tylko jeden kolega zdołał w jakiś nieznany sposób namówić rodziców by mu ów przedmiot pożądania nabyli. Potem historia potoczyła się szybko, w drugim dniu użytkowania kolega postanowił nauczyć się rzucać nożem, pierwszy celny rzut zakończył się pęknięciem noża uniemożliwiającym jakąkolwiek naprawę. Tak czasem bywa z realizacja marzeń…
Wpis o nożu? Co to jest? No cóż, poza przemyceniem nostalgią za młodością na razie mało pełnokrwistego muzycznego oldskulu. Jest jednak ukryty, podobnie jak na końcu Rambo: Pierwsza Krew (choć motyw instrumentalnie pobrzmiewa w czasie filmu co jakiś czas). Jak wiadomo opinie o samym filmie są podzielone, jedni wytykają mu powierzchowne ujęcie tematu i drewniane aktorstwo, inni wskazują, że mówi coś prawdziwego o sytuacji w USA po wojnie w Wietnamie, ja mam nadzieję, że piosenką autorstwa Dana Hilla pogodzi zwaśnionych dyskutantów przynajmniej w kwestii muzyki.
Dan Hill – It’s a Long Road
W nieznane
Dziury w edukacji ma każdy. Moją ziejącą przepaścią jest twórczość Dylana. Do niedawna wymienić z nazwy mogłem z 3 piosenki, a kolejne 2 pewnie poprawnie przyporządkowałbym do autora. Szukać winnych nie chcę, choć w kampanii to dość popularne, ale wskazałbym na niejaką Monikę M., nauczycielkę muzyki ze szkoły podstawowej, która kazała przykładać mutujące gardło nastolatka do tłumaczeń Dylana. Ja piałem przez ile ksiąg pisze się ludzki byt a Eutrepe paniczne szukała ostrego narzędzia.
Wygląda na to, że z Dylanem jest jak ze szpinakiem i seksem. Jeśli nie wmuszają w ciebie za młodu, to pewnie polubisz. Pytanie jednak, jak ugryźć ponad pięćdziesięcioletni tort, na szczycie którego kuszą 34 wisienki albumów solowych? Z pomocą przychodzi dziesiąta muza.
I’m not there nie jest tak naprawdę filmem biograficznym, a bardziej hołdem oddanym wielu wcieleniom Boba Dylana. Muzyka grają różni aktorzy i nawet jedna aktorka, a ich twarze i historie z różnych okresów jego życia przeplatają się tworząc może nieco zagmatwany, ale za to na tyle pełny, na ile to było możliwe, obraz Dylana, muzyka folkowego, muzyka, który się sprzedał, gwiazdy rocka, aktora, nowo narodzonego chrześcijanina i pustelnika.
Jak wspomniałem nie jest to film biograficzny. Bardziej pasowałoby do niego określenie film muzyczny, gdyby tylko cokolwiek znaczyło (to co filmweb wrzuca do worka z napisem muzyczny naprawdę może zadziwić). Muzyka jest tu najważniejsza, a sceny z życia Dylana stanowią jej uzupełnienie. Na ścieżkę dźwiękową składa prawie trzy tuziny coverów. Są lepsze, są gorsze, ale w sumie naprawdę warto posłuchać.
Na koniec oldskul. W 1965 roku Dylan odstawił na chwilę akustyka i chwycił za elektryka, a świat się skończył. Przynajmniej tak myśleli i nadal myślą niektórzy. A co na to Dylan?
Bob Dylan – Ballad of a Thin Man
Jeszcze jedna cegła z muru
Sąsiedzi patrzą na Ciebie jakoś dziwnie…zdaje się że szepczą za Twoimi plecami. O czym tak rozmawiają? Dlaczego z dnia na dzień są coraz mniej przyjaźni?
Nikt nie rozumie. Nie słucha. Dzieje się tutaj coś co najmniej podejrzanego. Obudziłeś się dziś zmęczony, jakbyś wędrował całą noc w poszukiwaniu, czegoś a może kogoś. Sensu. Celu. Powiązania. Sytemu. Porozumienia. Spisku?
Niczym nie uzasadniony lęk. Agresja. Zamknięcie się w sobie. Jak to się mogło stać. Masz przecież dwadzieścia parę lat…i nigdy wcześniej nie czułeś się taki zagubiony.
Nikt nie wie jak to się dzieje. Brak jest pewnej wiedzy na temat źródeł schorzenia, stąd niemożność leczenia przyczyn, jedynie próba złagodzenia skutków. Schizofrenia, bo o niej mowa, rozwija się często długo niedostrzegana przez otoczenie chorego. Odgradza go coraz bardziej od świata jaki znamy na co dzień. Osobowość rozpada się, zacytujmy obrazowo za Antonim Kępińskim „Cegły ułożone w określonym porządku tworzą indywidualną budowlę, bezładnie rozrzucone są tylko kupą gruzu”. Budzi skojarzenia?
Nie jest to jednak wpis poświęcony Sydowi Barretowi. Jeden z założycieli Pink Floyd cierpiał na pewien rodzaj zaburzeń schizofrenicznych, które w połączeniu z zażywaniem substancji psychoaktywnych zakończy przedwcześnie jego obiecującą karierę. Bohaterami notki są raczej lęk i poczucie wyobcowania. Są filmy, które potrafią je przybliżyć zupełnie zdrowemu człowiekowi. Jest też muzyka, która wiernie je oddaje. Dziś w Repozytorium Oldskulu Mia Farrow i kompozycji polskiego giganta.
Krzysztof Komeda – Kołysanka Rosemary