Repozytorium Oldskulu

You can never go wrong with those hits.

Posts Tagged ‘wspomnienia

Dlaczego facet z łukiem nie śpiewa

leave a comment »

Dawno, dawno temu za siedmioma wzgórzami, za niezliczonymi korkami i w drodze dziurami było małe miasto z kinem tak chronicznie niedogrzanym, że w zimie widzowie za najważniejszą rzecz uznawali nie sam film, ale żeby usiąść jak najbliżej elektrycznego piecyka wolnostojącego. W tej oto świątyni dziesiątej muzy pojawił się pewien młodzianek, którego kuzyn litościwie obiecał zabrać na film o przygodach Robina co łuk napina. Przed drzwiami na salę chłopiec doznał wielkiego rozczarowania oraz jednocześnie lekcji życia  – nękany pytaniami kuzyn dość obcesowo wyłuszczył, że to nie jest tak, że Kevin Costner wyjdzie i zaśpiewa wśród przedwiecznej puszczy, przebój którym tętniły wówczas radia…

I tym oto sposobem dowiedziałem się na czym jest przebój nagrywany na potrzeby ścieżki dźwiękowej filmu. Temat sam w sobie ogromnie ciekawy, bo czasami przebój tętni podskórnie przez cały film wykorzystywany także jako element muzyki ilustracyjnej, czasami okrasza napisy końcowe i burzy spokój miast i wsi swym porażającym pięknem, a czasem po prostu jest jedyną rzeczą, która w filmie jakoś się broni.

W przeciągu ostatnich dni natrafiłem na pewną piosenkę, będącą niewątpliwym oldskulem, wykorzystaną udatnie w dwóch filmach, nie sposób więc jej dłużej ignorować, zwłaszcza że wykonawcy jeszcze nie gościli w Repozytorium. Proponuję zrobić głośno. Bardzo.

Aerosmith – Back in the Saddle

Written by bzofik

Środa, 17.08.2011 at 21:40

Napisane w 70s

Tagged with , ,

Ruskie płyty po raz drugi

with one comment

Był już Jimmy Page, był Robert Plant, nie było Led Zeppelin. Znowu trochę powspominam, bo jest to jeden z zespołów, z którymi miałem kontakt dość wcześnie za sprawą taty, który znosił do domu nielegalne „ruskie” (rzeczywiście pochodziły z Rosji?) płyty z ich twórczością (bebuk o tym zjawisku już wspominał). Pamiętam te żałosne wkładki składające się tylko z jednego obrazka, niekoniecznie okładki płyty, i spisu kawałków z nieprzeliczoną ilością literówek. Do dzisiaj śmieję się z przekręconej nazwy słynnego bębnowego „Moby Dick”, który na jednym z takich krążków przemianowany został na „Moby Disk”. Nie pamiętam nawet, czy był to album zatytułowany „Led Zeppelin II” czy może po prostu „Led Zeppelin”, pewnie i tak lista utworów była niekompletna a kilka kawałków było z innego albumu.

Tak czy siak sentyment pozostał i jak słyszę te kawałki to włącza się jakiś przełącznik w głowie i wracam do tamtych czasów, kiedy jako mały brzdąc puszczałem swoje ulubione kawałki. Dzisiejszy kawałek to „Whole Lotta Love”, wtedy puszczałem go, i wsumie jedyne co pamiętam to moje oczekiwanie na 3 minutę, byle tylko przeczekać progresywną zabawę i dotrwać do tego co najbardziej mnie w tym kawałku pociągało: cudowne wejście na perkusji Johna Bonhama (oczywiście nie miałem wtedy pojęcia, że tak się nazywał perkusista) i magicznie wyraźne solo na gitarze Jimmy’ego Page’a (to nazwisko już wtedy mi się obiło o uszy, bo widziałem gdzieś płytę Walking into Clarksdale Page’a i Planta).

Led Zeppelin grali wspólnie 12 lat, od 1968 do 1980 roku, kiedy to tragicznie zmarł wspomniany perkusista, John Bonham. Niechaj nie kojarzy się wam słowo tragicznie z wypadkiem samochodowym czy lotniczym, facet zapił się na śmierć (pechowo). Po tym wydarzeniu pozostali członkowie stwierdzili, że to koniec i rozwiązali zespół. Były reaktywacje, ale jako oryginalne LZ oczywiście nigdy już nie zagrali.

Wpływ zespołu na kształt dzisiejszej muzyki jest na pewno ogromny, spośród setek coverów podrzucam tutaj ostatnio złowioną wersję Trenta Reznora i Atticusa Rossa Immigrant Song

Led Zeppelin — Whole Lotta Love

Written by msq

Sobota, 4.06.2011 at 14:25

Napisane w 60s

Tagged with , , , ,

Deeeeeeeeeeeeoh!

3 Komentarze

Wpis będzie tematyczny i raczej wspominkowo-personalnie-melancholijny, więc niezainteresowani mogą przewinąć od razu do klipu. W związku z dzisiejszą datą na łamy oldskulu dumnie wkorczy artysta, którego przedwczesna śmierć w 1991 roku jest jednym z pierwszych wspomnień „kulturowych” jakie mam. Queen w domu był od zawsze. Najpierw na trzeszczących szpulach, w audycjach nagrywanych gdzieś w zamierzchłej przeszłości, potem, już w mojej erze, na kasetach, których stan prawny był bardziej skomplikowany, niż sytuacja rodzinna Luka Skywalkera. Zajeżdżało się po granice wytrzymałości taśmy magnetycznej A Day at the Races, Jazz, Innuendo i jakieś nieprawilne Greatest Hits, z mocno zaakcentowaną obecnością M. L. Gore’a, z Depeche Mode (bo chyba o niego chodziło „wydafcy”). Potem pojawiły się VHSy, a na nich klipy Queenu i zapis TEGO koncertu. Na koniec, pierwszą płytą CD, która pojawiła się u mnie w domu było wydane już po śmierci Freddiego Made in Heaven.
I tylko jedno pytanie, co wybrać w morzu piosenek Queenu? Panowie nagrali 14 albumów studyjnych, z których można bez problemu wybrać z pół setki przebojów. Wiadomo nie wszystko oldskul co się giba, ale taki Jazz oldskulem wręcz kipi. Może więc coś innego? W tym roku mija 25 lat od kiedy Freddie wydał Mr. Bad Guy, solowy album, który okazał się komercyjną klapą (160.000 sprzedanych kopii, a dla porównania Greatest Hits Queenu rozeszło się w 25 milionach egzemplarzy), ale przynajmniej jeden kawałek wart jest tutaj wspomnienia.

Freddy Mercury – Living on My Own

Written by bebuk

Poniedziałek, 1.11.2010 at 11:22

Napisane w 80s

Tagged with , , , ,